poniedziałek, 30 marca 2015

10. Półmaraton Warszawski


Ależ sił i pewności siebie dał mi ten bieg! (Przynajmniej sądzę, że się objawią jak już zacznę normalnie chodzić). Nie doceniałam swojego organizmu... Złamać 1:45? Nie ma mowy, nie czuję się rzetelnie przygotowana, nie myślę o tym biegu, nie skupiam się na nim, moim celem jest maraton przecież. No przecież. Ale podobno nawet najgorszy start jest najlepszym treningiem. A ten start był taki pozytywny! Najlepsze były moje nowe ultra krótkie spodenki :D Po Portugalii nie było wstyd nóg pokazać, bo opalone. Plus 10 do lansu i chyba -5 sekund/km ;p Piękna pogoda (ciut za gorąco, dlatego się rozbierałam), mnóstwo kibiców (znów się dziwiłam, że krzyczą do mnie po imieniu ;p), ciekawa trasa, i ta lekkość!

Nie mogłam sama się sobie nadziwić, tak dobrze mi się biegło (no ok, tylko do 17 km, gdzie zaczął się podbieg, o którym zapomniałam). Fantastyczne uczucie na km przed końcem, gdzie już dałam czadu - ludzie wokół wpadają w szał kibicowania, kiedy zaczynasz brać wszystkich jak chcesz, pędzisz z uśmiechem, wskakujesz na metę z łapami w górze, jak rącza łania, tylko że z łapami. Nie padłam na mecie, nawet mój oddech był spokojny, nie padłam jak po piątce tydzień temu ;p

Na starcie też cudowne emocje - wspólne podrygiwanie w rytm muzyki, oklaski, wszechobecne "powodzenia", hymn... Mi było luźno od początku. Weszłam do strefy startu dosyć późno, więc początek biegu złapał mnie gdzieś na początku 1:40 (po drodze wyprzedziły mnie dwa zające na 1:40). To chyba idealne rozwiązanie, bo nie czułam się wyprzedzana, tylko ciągnięta przez tłum. Gdybym była z wolniejszymi, to ja bym zużywała energię, żeby wyprzedzać. Dobrze, że nie pobiegłam z zającem na 1:45, bo mam wątpliwości, czy któryś się wyrobił w tym czasie. Złamałam swoją magiczną barierę o kilkanaście sekund a za sobą ich nie widziałam. Chociaż wystartowali później, więc może, może...

W każdym razie się cieszę, bo cały bieg czułam się swobodnie, czułam wolność i dowolność. Moim pacem był mój garmin. Do giga-podbiegu trzymałam równe tempo, zegarek mnie mocno dyscyplinował. Czasem czułam, że tempo spada, zmienia się oddech, inaczej czuję się w nogach, ale czasem nie, więc spojrzenie na zegarek wystarczyło, żeby zagęścić krok, pochylić się do przodu, spiąć brzuch i lecieć szybciej.

Około 6km zaczęłam odczuwać ból w łydkach, szczególnie w lewej. Ale natychmiast sobie pomyślałam - o nie, nie, nie zepsujecie mi tego, zapominamy o nogach i ciśniemy dalej. Podziałało! Jakby ktoś wstrzyknął mi od razu środek przeciwbólowy i rozluźniający! I błogosławiłam wszystkie zbiegi! nie dlatego, że można sobie odpocząć, a wręcz przeciwnie! Można pocisnąć na maksa, poczuć wiatr we włosach, frunąć nad powierzchnią, "odmulić" nogi. Bardzo to były przyjemne momenty a kilka ich było :) Nauczyłam się z tego dobrodziejstwa korzystać na obozie z Kamilem Grudniem w Bieszczadach. (Za chwilę kolejny!)

Nieprzyjemny był podbieg, ale kibice robili co mogli, by wesprzeć biegaczy, np. "Już wygraliście! Inni siedzą na kanapach i obrastają tłuszczem a wy jesteście tutaj!" Cudne to było :) Zauważyłam też, że jak się uśmiecham to wszystko od razu jest bardziej uśmiechnięte, jest lekko i miło, więc się szczerzyłam jak głupia :D

Lubię półmaratony. Jest czas i okazja, żeby co nie co nadrobić, rozgrzać się, zachować siły na finisz. Wystarcza jeden bukłaczek z wodą (omijałam szerokim łukiem punkty odżywiania ze względu na kolejki) i jeden żel, nie ma taktyki i logistyki jak na maratonie. Na finiszu nawet się wzruszyłam, bo sobie uświadomiłam ile kurde przecież pracy kosztuje mnie to, żeby sobie tak lekko biegać na złamanie 1:45. Cudowne uczucie...

Teraz muszę zrobić wszystko, żeby tak lekko biegło mi się "górski" maraton na złamanie 4h ;p Kalkulator mówi, że powinnam pobiec w 3:41 a w odniesieniu do czasu z Dychy (0:45:54) to nawet 3:37, ale zapomnijmy o tym lepiej ;p Lekki niedosyt jest, ale jakbym pocisnęła bardziej, to nie pisałabym, że lekko, wolność, przyjemnie bla bla bla ;p


PS. Ten wynik nie byłby możliwy, gdyby nie moje guru biegowe i kobiecy wzór, czyli Kasia Pruszczak :) I gdyby nie jak zawsze relaksujące i regeneracyjne warunki u Agnieszki i Kuby (Różeckich) :) Maćkowi nie dziękuję, bo nie ma za co - nie wierzył we mnie ;p