piątek, 13 maja 2016

Debiut

Jeszcze kilka miesięcy temu swoje pierwsze biegowe kroki planowałam na maj, a pierwszym startem miała być Pierwsza Dycha do Maratonu. Jednak moje ciało totalnie mnie zaskoczyło. Chyba odwdzięczyło się za lata treningosków i w miarę dobrej diety. Pierwsze kroki w biegu postawiłam już 1 kwietnia, a dokładnie miesiąc później wystartowałam w swoim pierwszym biegu.

Taaa... "Wszystko powoli, najpierw połóg i spacery, potem ćwiczenia wzmacniające, a bieganie od drugiej połowy maja." Wyszło jak wyszło - Pańcia może więcej niż sądziła. W dodatku widać po niej rezerwy - może specjalnie się hamuje, a może wierzy w siebie mniej niż ja w nią. Tak czy inaczej idzie dobrze, nie ma śladu przeciążenia, jest radość. Parę dni po powrocie zaczęła przebąkiwać coś o dyszce w Lubartowie, że może się szarpniemy i będziemy bronić pucharu małżeńskiego. Da radę zołza. Tylko czy ja dam?

Pierwsze wyjście na bieganie - zimno, deszcz, wiatr. Ciężki oddech, ciężkie kroki. Pomimo tego - dzika rozkosz i łzy szczęścia zmieszane z potem. Wyobrażałam sobie, że przebiegnę 200 metrów i padnę. Że będę tak wychodziła sto razy i za każdym razem z trudem powiększę dystans o kolejne 200 metrów. A tu szok. 6 km. Było trudno. Zasapałam się, zapociłam, na drugi dzień miałam zakwasy porównywalne do maratońskich, bolał brzuch. Mięśnie brzucha są bowiem ważne w bieganiu. Miesiąc temu takowych nie posiadałam. Zmęczyłam się solidnie przy krótkim dystansie i wolnym tempie. Wiedziałam jednak, że za każdym razem będzie lepiej. I było. Biegałam regularnie, 4 razy w tygodniu. Szybko przedłużyłam dystans do 10 km. Stawiałam sobie kolejne cele i pokonywałam swoje granice, wychodziłam ciągle ze strefy komfortu. Pokochałam teren i las. Bardziej niż ulicę, o dziwo. W lesie biegam bez presji czasu i tempa. Bez wpatrzonych oczu. Wolność, zmienność, czujność, przestrzeń i zieleń. Przepiękna pora roku na nowy początek biegania. Trochę to namieszało w moich biegowych celach na kolejny rok.

Po 111 km w kwietniu byłam gotowa na pierwszy start. Bardziej dla głowy i serca, niż dla ścigania.

Majówkę spędziliśmy w naszym ukochanym Zwierzyńcu, który nigdy nam się nie nudzi. Wszyscy szczęśliwi, bo tu czas inaczej płynie. Człowiek dostraja się do naturalnego rytmu dnia, natury, dziecka. Relaks, brak zegarka, brak presji. Jesteśmy blisko ze sobą. W ogóle mi nie przeszkadzało, że nie spędzam jak kiedyś całych dni na morderczych biegowych wycieczkach. Było inaczej, ale też cudownie. Zwłaszcza wtedy, gdy oboje nachylamy się nad naszym uśmiechniętym i radośnie wierzgającym Młodzieżem. Bo rodzice są obok - razem, spokojni, oddani w całości robieniu głupich min i prutów na małym, najedzonym brzucholu. Ja i takie czułości? Kto by pomyślał...

W ciągu 5 dni zrobiłam jakieś 35 km w biegu i drugie tyle na wędrówkach z Młodzieżem. Bukową Górę, Piaseczną Górę, Floriankę, Stawy Echo i browar mamy obcykane w każdą stronę. Ukoronowaniem biegowych wysiłków był start na 10 km w Suścu. Pierwszy raz trudniejsze było dotarcie na start niż na metę. Godzinę przed początkiem biegu byliśmy jeszcze w Zwierzyńcu i bez akumulatora. Wszystko dobrze się potoczyło dzięki niezawodnym Przyjaciołom.
Oj tam, każdemu zdarzy się nie wyłączyć świateł raz czy drugi... czy siódmy chyba. Każdemu też się zdarza mieć 11-letni akumulator, który nie wytrzymuje takich przygód i definitywnie odmawia współpracy.





To był zupełnie inny bieg niż moje wszystkie do tej pory! Nie przejmowałam się jedzeniem przed biegiem, po prostu radowałam się, że tam będę. Nie sprawdzałam, jak biegnie trasa, po prostu chciałam biec. Nie zakładałam żadnego tempa, liczyło się po prostu samopoczucie. Nie rozgrzewałam się przed biegiem, bo karmiłam Młodzież. Jeszcze była przy piersi, gdy prowadzący imprezę zapraszał biegaczy na linię startu. Pomyślałam, że najwyżej zacznę później. To była też pierwsza dyszka, po której czułam się maratońsko, czyli z wielką gulą łez wzruszenia w gardle. Tym większą, że na mecie czekała na mnie Młodzież. No dobra, Młodzież czekała na cyca, ale i tak było miło. Pierwszy start, gdzie nie zastanawiałam się, z jakim czasem i na którym miejscu dobiegnę. Nie wyprzedzałam, biegłam swoje. Wolne, ciężkie i rozkoszne kroki. Nie patrzyłam na zegarek. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że miesiąc po rozpoczęciu tuptania przebiegłam 10 km w 55 minut i dobrze się czuję! A nie zaczęłam przecież jeszcze żadnych jakościowych treningów. Da się!

Da się, da się... Tylko jak na endomondy spojrzeć to Pańcia w kwietniu ma lepszy kilometraż ode mnie (bieg + marsze wszelakie). Człowiek chce się do ultra przygotować, a młoda matka takie wciry mu sprawia... No ale raduję się wraz z nią, bo dobre samopoczucie każdego z nas jakoś krąży po rodzinie i się przekłada na pozostałych jej członków.

Młodzież plus nieregularna i nielimitowana praca nas obojga, życie rodzinne i towarzyskie, obrządki domowe, studia, aerobik, impro - mieszanka niezbyt ułatwiająca regularne trenowanie. Jednak ogarniamy, ledwo, ale ogarniamy. Można iść na trening w nocy, przy wschodzącym słońcu, w drodze do klienta, podczas spaceru, między rodzinnymi obiadkami. Zawsze można, zawsze znajdzie się sposób. Tylko trzeba mieć to naprawdę w sercu i znać swoje potrzeby i priorytety. Mamy to szczęście, że dzielimy jedną pasję i rozumiemy się nawzajem. Dodajmy do tego organizację czasu (prowadzimy wspólny kalendarz na googlach) i mamy czas na to, co dla nas ważne. Za chwilę będziemy musieli zmierzyć się z włączeniem moich treningów maratońskich do harmonogramu Maćkowego ultra. Nie wiem jeszcze jak, ale damy radę.
Eeej! W drodze do klienta to nie trenowałem jeszcze. Mam minimum przyzwoitości. Minimum. Ale rzeczywiście choć czasu mało, to doba się dość elastycznie rozciąga momentami. Ja to się już nie mogę doczekać tego czasu, kiedy Młodzież dostatecznie podrośnie do powozu biegowego. Wydaje mi się, że będzie szansa na takie wycieczki biegowe jak rok temu, jeszcze przed ciążą. WSPÓLNE.
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Ano jak to zwykle u mnie, że chcieć to móc.

Boli, nie chce się, pogoda zła, snu brak, brudno w domu, zakupy nie zrobione. I kilka innych wymówek. Dla mnie nie istnieją. Po prostu wychodzę, bo wiem, że z każdym krokiem będzie lżej i zbliży mnie to do upragnionego celu. Tym celem jest lekkość w bieganiu i czerpanie z tego niczym nie zmąconej przyjemności. Bieganie jest dla mnie szalenie ważne, dlatego znajduję na nie czas i siłę. Wiem, że nawet jak z domu się wręcz wyczołguję, to wrócę świeższa i szczęśliwsza.

No, to jest też dobra metoda na fochy i napięcia małżeńskie. Wystawić za próg, drzwi zamknąć i otworzyć po okazaniu Garmina z 10km. A najlepiej jeśli jeszcze pada. Nie rozumiem tego deszczowego katharsis, ale też tak mam.

#‎mamycel‬ ‪#‎mamytrening‬ 
 
Najbliższe plany są takie, żeby się nieco wydłużać i wprowadzić przebieżki. Cały czas kontynuuję fitnessowanie. Poza tym codziennie wchodzi w grę kilka kilometrów z wozem, bo Młodzieżowi sport też się należy. Ostatnio weszły też wędrówki siłowe z obciążeniem w chuście, w terenie.  

Czuję nadchodzącą moc, tylko nie wiem, gdzie mnie ona poniesie - na asfalt, czy w góry? Czas pokaże. Przecież nic nie muszę. Chcę.