wtorek, 28 czerwca 2016

4. Bieg Pokój i Dobro w Lubartowie

W Biegu Pokój i Dobro na dystansie 10 km wzięliśmy wspólnie udział po raz 3. Przyciąga nas tam przesympatyczna atmosfera rodzinnego festynu (Kapucynalia), ogromne serce i zaangażowanie organizatorów i wolontariuszy, dobrowolność wpłat na cel charytatywny. Zawsze wzruszam się, kiedy patrzę na linii startu na dzieciaczka, dla którego biegnę, któremu pomogę. Wiem, że to, co daję od siebie to kropla w morzu potrzeb... Ale potem dostrzegam wokół siebie setki ludzi, którzy też pomagają. Biegi charytatywne to fantastyczna, cudowna inicjatywa. 


Tegoroczny start był dla nas wyjątkowy. Obrona tytułu najszybszego małżeństwa i 2. miejsca open wydawała się nierealna. Rok temu tak właśnie było a w międzyczasie urodziłam Lelka. Odkryłam w związku z tym obszar, który ucierpiał z racji posiadania dziecka: rytuały biegowe.

W sobotę wyglądało to tak, że skończyłam karmić 20 minut przed startem. Czip, numer startowy, zegarek, rodzice (gdzie mamy stać? gdzie meta? gdzie start? ona płacze!). W końcu opadły mi ręce i mówię: nara! Przez głośnik słyszę, że do startu 2 minuty. Przydałaby się jakaś rozgrzewka. Wrzucam więc jedną przebieżkę, zaczyna się odliczanie. Czuję ogromny głód. Zapomniałam zjeść. Kilka rzędów przede mną stoi Maciej, odwraca się z uśmiechem, ja opuszczam ze smutkiem głowę. Walki nie będzie. Po biegu natomiast zwykle była chwila odsapki, rozciąganie, jedzenie, mycie. Zapomnij... Owszem, karmiłam, ale nie siebie.


Ostatecznie gorąco wcale tak nie doskwierało, startówki w terenie nawet dawały radę, wystarczył mi mój bidon z wodą. Pierwszy raz nie obtarły mnie krótkie spodenki. Zapomniałam o filtrze przeciwsłonecznym... Fajnie oznakowana trasa, wolontariusze z chorągiewkami przy każdym zakręcie. Quady i rowery z wodą. Tak naprawdę w każdym momencie, kiedy tylko bym zapragnęła, miałabym pomoc i picie. Tylko od kurtyn wodnych stawała mi akcja serca. Zimna woda, lodowata. Czyli jednak upał był.  Kibice też dopisali, pomagali jak mogli, widzieli, że jest trudno.

Zaczęłam szybko, potem było tylko wolniej. Wyszło klasyczne odwrócone BNP (jego twórczynią jest Kasia Pruszczak). Większość ludzi na zawodach tak biegnie. Błąd. Smutno potem mijać tych, którzy przeszarżowali bardziej niż ja. Wyprzedzałam babeczki siłą rozpędu. Nie żebym miała taki cel. Zwykle tak jest, że widzisz przed sobą rywalkę i postanawiasz ją wziąć na przestrzeni kilometra. Mi towarzyszyła myśl, że będzie co będzie, dogonię albo nie. Nie ruszyło mnie nawet jak mnie jakaś zawodniczka wyprzedziła na 8 kilometrze. Sunęłam. Dobrze się czułam, nawet byłam mało zasapana. Szkoda, że paska HR nie wzięłam. Czułam się jak robot. Na ostatnim kilometrze dołączył do mnie Maciej. Zamysł był taki, że ma mnie wygrzebać z rowu na poboczu i dociągnąć do mety. Zdziwił się i nawet komentował cały czas, że dobrze wyglądam, ładnie biegnę. Od tego gadania byłam jeszcze bardziej smutna. Szybki finisz położył mnie na glebie. Bardziej dlatego, że kocham szybkie finisze i leżenie potem na glebie, niż z realnej potrzeby.

 

Nie dałam z siebie wszystkiego. Wstyd. Okazało się, że średnie tempo 5:08 to za mało, żeby obudzić we mnie wojownika. Mój wojownik nie czuł potrzeby, żeby się ocknąć. Nawet na chwilę nie znalazłam się na granicy, poza strefą komfortu. Nie przyszła mi do głowy myśl, że już nie dam rady i kończę. Nie było walki i wchodzenia na wyższy poziom motywacji. Czułam się jak w kuli do zorbingu - niby pędzisz, ale nie wkładasz w to wysiłku, nie jesteś w stanie też wyjść z tej miękkiej, przyjemnej przestrzeni. Blokuje mnie jakaś niewidzialna ściana. 

Ten wpis ani trochę nie jest dyktowany moją potrzebą bycia chwaloną. Naprawdę nie udaję i nie czekam na komplementy w stylu: dopiero co urodziłaś dziecko, 5:08 to super tempo, masz świetną formę, macierzyństwo Ci służy. Ja to wiem :) Naprawdę czuję się tak, jak napisałam. Nawet nie wiem, gdzie we mnie śpi ten wojownik. Jak do niego zapukać?

Podświadomy strach przed bólem? Przecież ból jestem w stanie znieść, to już wiem na pewno, i to nie po doświadczeniach biegowych. Strach przed przyciśnięciem zbyt mocno i odpadnięciem? Może muszę zaryzykować, nawet z zagrożeniem nie dotarcia do mety? Kiedy ostatni raz naprawdę walczyłam? Może jednak ciało nie nadąża za głową? Mocniejszy trening, doskonalsza dieta, kolejne kilogramy tłuszczyku w dół, więcej mięśni - więcej ciężkiej pracy!

Nie chodzi tu o obiektywne wyniki. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mam prawo być z siebie dumna. W końcu 4 miesiące temu urodziłam dziecko a moje życie nie jest sielanką od tego czasu. Przyznam jednak szczerze, że to nie jest w moim przypadku żadną wymówką, przykrywką czy obiektywnym powodem niedyspozycji. Bo dyspozycja jest i ciągle rośnie. Czuję się świetnie i mam przed sobą ogromny zapas postępu.

Jednak po tym starcie nie czuję satysfakcji, nie miałam potrzeby świętowania sukcesu. To tak jakby Artur Kern pobiegł piątkę w 18 minut - wynik obiektywnie genialny dla amatora, ale dla niego porażka. Albo żeby się złachać, słaniać, wymiotować, mogłabym wziąć udział w Rzeźniczku, zejść na 10 kilometrze i oddać się cierpieniu. 

Dochodzę do wniosku, że potrzebne mi jest połączenie sukcesu osobistego z walką właśnie. Jakie to proste! Potrzebuję nowych życiówek! Ale nie dla samego czasu, tylko dla tego cierpienia, dla tej walki na trasie.

"Czasem trzeba trochę umrzeć" - te słowa Emila Zatopka, przytoczone przez Macieja tutaj to mój najważniejszy cel.



piątek, 17 czerwca 2016

Bieganie a dziecko

Dziecko pozwoliło nam na ugruntowanie systemu wartości i utwierdzenie się w przekonaniu, co w naszym życiu jest naprawdę, ale to naprawdę ważne.

Na czoło wysuwają się wizyty w szeroko pojętej łazience, więcej niż 4h snu i regularne, pełnowartościowe posiłki. Towarem luksusowym jest długi prysznic, czytanie książki, wyspanie się, praca. Rzeczą niemalże nieosiągalną jest czas tylko we dwoje. 

Gdzie na tej liście bieganie? Bieganie to wartość elastyczna. Jego pozycja zależy od pory dnia i nastroju Młodzieża. Chcieć to móc, więc ostatnie miesiące pokazały, że można zawsze i wszędzie.

Cele

J: Jeszcze w ciąży rozpisałam sobie plan na cały rok. Cel - Dyszki i maraton na wiosnę w jakimś oszałamiającym, kenijskim czasie. Zaczęłam jednak sporo biegać po lesie i tak mi się spodobało, że sunięcie po asfalcie nie wydaje się już tak atrakcyjne. Wkrótce wezmę udział w festiwalu biegowym w Krynicy. Tyle jeśli chodzi o konsekwencję. Mój stan celowy nazwałabym miotającym się. A zawsze byłam zorganizowana do bólu. Teraz umiem błyskawicznie podejmować decyzje, działać jeszcze szybciej i z pokorą znosić własne błędy (np. obudzenia Młodzieża, bo zachciało mi się przebrać Lelkę w piżamkę). Taka zmiana.

M: Cel - Krynica 64 km w dobrym zdrowiu, może być powolnie. I właściwie tyle, potem zobaczymy. Jak mnie nie połamie, to będzie dobra baza do czegoś na jesieni. Może połówka, a może nieszczęsny maraton? 

J: Cele i marzenia są. Widać też drogę do ich realizacji. Krętą i pod górę, ale zawsze jakąś.

Plan treningowy

J: Zaraz po rozpoczęciu truchtanda postęp był po samym powolnym tuptaniu. Na początku maja zaczęłam się bardziej bawić. Wdrożyłam przebieżki, podbiegi, tempówki, zdarzyło się nawet długie wybieganie. Staram się biegać 4 razy w tygodniu. Czasem oznacza to 4 dni pod rząd. Innym razem 4 dni przerwy. Czasem o 4 rano, czasem o 22. Bywa i w południe, w upalny dzień. Jak chcę zrobić trening, to nie ma wyjścia. Bywa i tak, że dziecko nagle usypia, więc ja w panice wdziewam buty i pędzę. Po kilkunastu minutach orientuję się, że jadłam 5 godzin wcześniej, chce mi się siku, boli głowa, spać się chce. Mija. Jestem na etapie sprawdzania, co mogę. Nie doszłam jeszcze do formy sprzed ciąży. Drugi miesiąc z rzędu pokonuję ponad 100 km biegiem. Dwa razy tyle z wozem lub chustą - trening siłowy. Od czasu do czasu sadzam dupsko na rower. Za chwilę kolejny start, w Lubartowie. Okaże się, jak wypada test formy.

M: U mnie sprawa jest prosta - co trenejro każe, to robię. Chyba żeby nie :/ Generalnie układ jest dobry, sam bym trenował mniej, a więcej szukał wymówek. Chociaż i tak się je udaje znaleźć. Ostatnie dwa tygodnie to szarpanie się z czasem - szybko zrobić zlecenie i wyjść. Nie zawsze się udaje. Dziecka nie winię (jeszcze to kiedyś przeczyta i co?). Czasem nawet pomaga, bo wydłuża dobę poranną pobudką. Na trening to czas w sam raz. Gorzej z regeneracją. Poza tym tak jak Pańcia nie mogę się doczekać dychy w Lubartowie. Pojęcia nie mam jaka jest forma. Zmiennych dużo - inny trening, kontuzja, zmiana diety, niedospanie. Takie jajko niespodzianka, nawet jeśli zgniłe to warto otworzyć. A potem z akceptacją własnych słabości mędrkowato pokiwać głową. Bo co zrobisz? Nic nie zrobisz!

J: Trenejro na Maćka działa. Jak widzę, że się miga od wyjścia, to mówię, że doniosę Kamilowi. Kurzy się wtedy za Maćkiem, że aż furczy.
Odżywianie

J: Młodzież nauczyła nas błyskawicznego myślenia i działania. Błędy dłuższego zastanawiania się niosą poważne konsekwencje. Marudność Lelka. Młodzież nauczyła nas, że życie to sztuka wyboru. Szybkiego wyboru. Rosyjska ruletka. Lelkowa ruletka. Jeść czy myć się? Jeść czy pisać? Jeść czy sprzątać? Zwykle wybór pada na jeść. Jeśli jest inny, to można gorzko tego pożałować. Jedzenie to temat szalenie ciekawy i absorbujący. Zawsze był to istotny element naszego życia, ale odkąd niepostrzeżenie przeszliśmy na dietę roślinną (ja raz na jakiś czas grzeszę rybą), kuchnia stała się miejscem fascynujących eksperymentów obfitujących w egzotyczne składniki. Młodzieżowi tłumaczymy, że potrzebujemy spokoju, gdy gotujemy, bo potem też to dostanie razem z mlekiem. Słucha, zwłaszcza jak widzi coś słodkiego.

M: Wybór ZAWSZE pada na jeść! No chyba, że my padamy spać. Zwłaszcza w ciągu ostatnich 2-3 tygodni jest to kusząca alternatywa dla posiłku. Ale to nie wina Młodzieża, bardziej nasza. A ostatnimi dniami głównym winowajcą jest UEFA. Czasami się za dużo chce od życia i potem trzeba za to zapłacić. Tak czy inaczej pisząc te słowa jestem syty, dziecko śpi, Pańcia stroi się na trening. Sielanka. Co do diety, to przy okazji dementuję jej roślinność - jaja, sery i jogurty znikają w dużych ilościach.

J: No dobra, bezmięsność, wegetarianizm. Od razu uspokajam, że wyniki badań krwi mam w porządku a nawet WHO dopuszcza dietę bezmięsną dla matek karmiących i dzieci.

Rozciąganie

M: Tu zmiany są najbardziej widoczne. Dziś się zawziąłem i rozciągałem z pół godziny. To taki mój standard sprzed dziecka, teraz udaje się z raz na tydzień. W tym temacie akurat winię dziecko, a co! Czas na rozciąganie jest zaraz po bieganiu, podobnie jak na prysznic czy żarcie. No i ta nieszczęsna sztuka wyboru - niestety na wszystko nie starcza czasu, kiedy czujesz na sobie karcące spojrzenie pod tytułem "zajmij się mną!". Tak czy inaczej walczę - coś się zrobi na schodach, dwójki i łydy można w kuchni przygotowując jedzenie. Bok uda pod prysznicem. Czwórki pochylając się nad Jej Marudnością i robiąc głupie miny antypłaczowe. A jeśli umiejętnie podetknąć zabawkę, to 5 minut gratis cieszy jak nigdy. Pewnie jakość tego rozciągania cierpi tak jak ilość, ale trudno - robim co możem.

Ćwiczenia wzmacniające

M: Pańcia ma swoje aerobiki, ja mam Bandę Grudnia. I to jest świetny deal, bo nigdy tych ćwiczeń nie kochałem, chociaż wiem, że potrzebne. A tak moje dodatkowe 6 kg wymówek nie działa - idę, robię i pozamiatane. Tylko na basen się nie mogę przemóc - jakbym miał 100 km w jedną stronę.

J: Na razie większość aero mam na spontanie. Dobre to i złe. Uczy elastyczności, ale nie ma to nic wspólnego z planem treningowym. Ćwiczę nie dla siebie, ale dla innych. Dowiaduję się o godzinie 12, że mam aero o 17. Tu kluczowa jest współpraca z Maciejem. Zwykle w poniedziałek rano jęczę, że mam mało godzin a wieczorem kalendarz google pęka w szwach. Nie mogę się doczekać, gdy tak będzie na stałe.

Regeneracja

M: Na dłuższą metę, patrząc powiedzmy 5 miesięcy wstecz i porównując, to jestem wrakiem człowieka :p Młodzież jest generalnie łaskawa - dużo śpi w nocy, zazwyczaj jest mało marudna w dzień. Justyna zajmuje się nią zdecydowanie więcej ode mnie. A mimo wszystko łeb często ciężki, podobnie zresztą jak powieki. [tu właśnie przerwałem pisanie i poszedłem w kimę]

J: Cóż, jeśli ja spojrzę na siebie 5 miesięcy temu i teraz, to widzę cudowną przemianę na plus. Choćby jedno dziecko mniej w brzuchu i utracone już 17 kg - i nie jest to moje ostatnie słowo. Czasów sprzed ciąży nie pamiętam. Nie pamiętam nawet jaki jest dzień tygodnia.

Podsumowując, dużo w naszym bieganiu chaosu, ale i organizacji na wysokim poziomie. Najważniejsze są chęci, reszta sama przychodzi. Odrobina samozaparcia, silnej woli i świadomość, że nieważne, w jakim stanie zaczynasz trening, kończysz go zawsze w lepszym, przynajmniej psychicznie. Sport stał się tak integralną częścią nas, że umiemy skutecznie walczyć z wymówkami. Lelek nie jest żadną wymówką. Mówi się, że dziecko wywraca życie do góry nogami. Lelek nasze życie zmienił, ale nie diametralnie. Jesteśmy cały czas sobą, z naszym małym, nowym, lelkowatym członkiem rodziny.

Mamy też dwa koty. Musimy o nich napisać, bo się obrażą.