poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Dwa miesiące

Dwa ostatnie miesiące minęły bardzo szybko. Było i śmieszno, i straszno...


Nasze życie nie wywróciło się do góry nogami. Zmieniło się, po prostu. Nie wariujemy. Choć początki rodzicielstwa na to wskazywały i nie napawały optymizmem.

Pierwszy tydzień (szpitalny) nie wydaje się już tak koszmarny jak na początku. Ból jest tylko mglistym wspomnieniem. Na trwałe w pamięci zapisały się przemalutkie i przesłodkie stópki, na które wszystkie ubranka były jeszcze za duże. I wielka nadzieja, że nasza mała larwa czuje ogrom starań z naszej strony. Potem niesamowite powitanie w domu - zasługa do granic możliwości szczęśliwego taty. Z nadejściem pierwszej nocy zaczął się koszmar, który wspominamy ze zgrozą. Nie było już położnych i koleżanki na łóżku obok. Byłam ja, mój strach i mój mąż, czyli straszliwe trio. Na dokładkę niezadowolona z nas Mała Pańcia. Potem nastąpiły dwa tygodnie wzajemnego poznawania się, nauki. Na szczęście mieliśmy ciągłe wsparcie cudownej położnej Gosi Foks ze szkoły rodzenia. Dzięki niej i Maćkowi przetrwałam gigantyczny baby blues, który mnie spotkał.  Baby blues to czysta prawda. Koszmarna prawda i łzy, które lałam ciągle z powodów i bez powodów.

Co takiego uczynił Maciej? Po pierwsze i najważniejsze - umiał "zamykać ryja" w stosownych momentach, jak to ujęła nasza przyjaciółka. Codziennie dbał o to, żebym miała czas dla siebie - wyganiał na sporty, doceniał, chwalił, dopingował. Był przy mnie, gdy karmiłam - aż się w końcu obie nauczyłyśmy. Karmienie to nie je bajka, ja tego nie miałam "w sobie". Zajmował się larwą, bardzo chętnie się uczył - ja miałam nad nim "szpitalną przewagę". Dopieszczał mnie kulinarnie, przejął obowiązki domowe. To tylko część jego zasług. Stanął na wysokości zadania tak bardzo, że nie sądziłam, że aż tak da radę. Pierwsze tygodnie w domu to był z jednej strony chaos, szok i czarna dziura a z drugiej - gigantyczny zastrzyk wzajemnej czułości i miłości. Czegoś takiego nie doświadczyłam nigdy. Nie sądziłam, że po 13 latach można jeszcze bardziej kogoś kochać, i to tak bardzo mocno!

Ale spokojnie, to mija. Nie wszystko jest różowe jak Małej Pańci wóz.

Przyszedł czas, gdy zostaliśmy pozbawieni tej euforii. Wróciło nasze życie. Nasze. Z pracą, większą ilością obowiązków, snem w interwałach, nieprzewidywalnymi zdarzeniami w rodzaju kupy po szyję, gdy akurat się spieszysz. O dziwo nie jest to życie wywrócone do góry nogami. Jest inne, ale nadal nasze. Da się. Owszem, nie mamy hiper wymagającego dziecka, nie mamy kolek i innych ekscesów. Mamy dziecko. Mimo to oboje pracujemy i realizujemy nasze pasje. Robimy nawet rzeczy, na które nie było czasu w poprzedniej epoce. Ja cisnę aerobiki, kilometry i diety, że aż furczy a Maciej trenuje z bandyckiem trenejro Kamilem Grudniem do ultramaratonu górskiego. No kto robi takie rzeczy mając w domu mini dziecko? My. Każdy może. I żadne tłumaczenia, że się nie zawsze jednak da, do mnie nie trafią. No zakuty łeb jestem pod tym względem i serio wierzę w "chcieć to móc". Oczywiście, że jest ciężko. Oczywiście, że to "móc" być może uda się zrealizować później. Oczywiście, że trzeba coś poświęcić. Wymówek jest miliard. Warto się otrząsnąć i przeć do przodu.

Jak żyć tak, by rodzice i dziecko byli szczęśliwi? My w wielu dyskusjach ustaliliśmy, co jest dla nas ważne, jakie są nasze pragnienia, cele, marzenia. Potem zaplanowaliśmy, jak zmaksymalizować szanse na ich spełnienie. Teraz po prostu staramy się działać z całych sił i nie zapominać o tym, co sobie postanowiliśmy. To jest trudne, bo zmęczenie i frustracja potrafią nieźle przygnieść i zasłonić rzeczywisty obraz. Na szczęście w każdej takiej sytuacji zawsze znajduje się "ta mądrzejsza strona", która mówi "halo, stop, zatrzymajmy się i pogadajmy". Słowa i rozmowy mają ogromną moc.

Wróciłam do biegania. Truchtam sobie wolno, ale z takimi endorfinami, jakich nigdy nie doświadczyłam. Za chwilę pierwszy start, wznowienie prawdziwych treningów. Nawet już mam patent, jak trenować na bieżni z Młodzieżem. Mam aż 4 miesiące do pierwszego poważnego startu. Jaram się tym jak kot w kuwecie. Z drugiej strony czuję w sobie ogrom cierpliwości. No bo jak tu jej nie mieć? Zwariowałabym. Nie wychodzę na bieganie o zaplanowanej godzinie, nie wybieram pogody i samopoczucia. Po prostu idę biegać. Na nowo pokochałam las. Biega mi się w nim lepiej niż po mieście. Czyżby nowa, terenowa miłość? Jeśli tak, to bardzo niespodziewana.

Może przez to nie jesteśmy rodzicami roku. Kąpiemy Młodzież co drugi dzień i to w wiadrze, o zgrozo. Zdarza się, że nawet o północy, bo tak jakoś z timingu wychodzi, o zgrozo. Nie jest wystylizowanym bobasem. Ubieramy ją po prostu tak, żeby było jej miło i wygodnie. Nie zapisujemy już, kiedy je. Je, kiedy chce. Albo z piersi, albo z butli. Bo już się nie napinamy, że koniecznie muszę być na posterunku co 3 godziny. Nie jestem uwiązana. Używamy bujaczka i smoczka.  Kiedy ona albo my mamy ochotę, śpi z nami w łóżku. Zostawiamy u dziadków, żeby spotkać się ze znajomymi albo pójść na randkę. Idziemy całą rodziną do knajpy. Spacerujemy nawet wtedy, gdy leje i wieje. Nie mamy zbyt wielu zabawek i bajerów. Nie mamy pojęcia, jakie umiejętności powinno mieć nasze dziecko w danym momencie swojego życia. Zadowala nas, że ciągle wyrasta z ubranek i robi kupy.

Cierpi też trochę dom. Czasem w pralce gnije pranie a w lodówce pietruszka. Z kocich kłaków tworzy się szary dywan a bywa, że znajdujemy pod biurkiem zapomniany koci rzyg. Prasowanie się kurzy, storczyki usychają. Zakupy tylko przez neta. Kuchnia zwykle wygląda jak po przejściu huraganu. Do jedzenia bowiem przywiązujemy ogromną wagę - planujemy, liczymy, testujemy, pichcimy. Niekoniecznie po sobie sprzątamy. Granice tolerancji brudu zawsze były u nas daleko przesunięte. Okazuje się, że mogą być jeszcze szersze.

W zamian za to namiętnie nosimy Młodzież w chuście - oboje. Gadamy, tulimy, obcałowujemy. Pokazujemy świat - dźwięki, zapachy. Dzielimy się naszym życiem. Nie kryjemy jej przed naszym światem. Naprawdę pokochaliśmy naszego Młodzieża. Wpatrujemy się w jej ślepia w nas wpatrzone. Obserwujemy jak "bawi się" motylem, jak wierzga nogami i rękami, jak wpycha paluchy do gębala albo prawie kopie się po twarzy. To rozrywka porównywalna do gapienia się na koty. Ciągamy ją na wycieczki, zabieramy na wyjazdy. Słuchamy spokojnego oddechu i hipnotyzujemy się jej uśmiechami.   

Może jednak nie jesteśmy takimi okropnymi rodzicami? Póki co lubimy tę nową rolę.


wtorek, 19 kwietnia 2016

Zacząć biegać

Zacząć biegać.

Nic prostszego! Wciągasz pierwszy lepszy strój sportowca i wychodzisz na dwór. Biegasz.

Nic prostszego? ZDROWE rozpoczęcie biegania było jednak dla mnie nieco bardziej skomplikowane.


Chcę podzielić się z Wami moim amatorskim doświadczeniem rozpoczynania przygody z bieganiem. Zaczynam w końcu już drugi raz.

4 lata temu wyglądało to tak, że wstałam z kanapy i poszłam biegać. Na domiar złego uważałam się za osobę super sprawną. Poszłam biegać i cierpiałam wielce. Po ciążowej przerwie przygoda z bieganiem zaczęła się bardziej rozsądnie. Poszłam biegać i nie cierpiałam wielce.

Jeśli zdarzy mi się kiedyś znów wracać do biegania po przerwie (oby nie!), to doradziłabym sobie tak:

1. Poświęcę kilka tygodni na wzmocnienie mięśni i poprawę wydolności. Wskoczę na rower albo rolki, zajrzę na basen, siłownię, aerobik.

Moja pierwsza przygoda z bieganiem rozpoczęła się nagle, z tzw. marszu. No bo co to za filozofia, to bieganie! Efekt był taki, że truchtałam w tempie 7 min/km, tracąc przy tym płuca i zajeżdżając mięśnie. Jak to wyglądało za drugim razem? Po pierwsze, całą ciążę bardzo dbałam o aktywność fizyczną. Chciałam zminimalizować straty. Po urodzeniu Młodzieży szybko wróciłam do aktywności. Szybko i stopniowo. Marsze, kijki, spacery z wózkiem, rower, fitness. Mozolnie budowałam swoją wydolność i sprawność. Na początku było mega ciężko. Uczucie porównywalne do wracania do formy po 3-tygodniowym zapaleniu płuc z komplikacjami. Gdy lekarz dał mi zielone światło, poszłam biegać. To była końcówka 6 tygodnia po porodzie. Co oznacza, że przez ponad miesiąc wzmacniałam swoje ciało, żeby było gotowe do rozpoczęcia obciążających treningów biegowych. Treningów, phi! Rozbiegania po prostu... Dałam sobie miesiąc na takie bieganie wdrażające, lekkie przesuwanie granic, wzmacnianie. Po pierwszych 5 km wszystko mnie bolało. Na szczęście po każdym kolejnym wyjściu było lepiej. Teraz, prawie po miesiącu i 70 km za mną, odczuwam fizyczną przyjemność z biegania, w końcu! Bo radość ducha była od początku.


2. Zacznę zmieniać nawyki żywieniowe. To proces długotrwały, więc będę cierpliwa a zmiany będę wdrażać stopniowo. 

Warto poradzić się dietetyka. Nie trzeba od razu studiować dietetyki, tak jak ja. Kilka lat temu zjadałam pokaźną porcję makaronu, tudzież białe buły z miodem. Nie przed maratonem. Przed każdym treningiem. Tak bardzo przed, jak tylko się dało. Np. 15 minut przed. Żeby energii nie zabrakło. Efekt był taki, że podczas biegania myślałam tylko o bolącym brzuchu. Po powrocie, nawet z 4 km biegu, ładowałam w siebie regeneracyjne mięcho = białko. Dziwiłam się, że nie chudnę i nie biegam lżej. Teraz przynajmniej godzinę przed bieganiem wchodzi lekki węgielek (np. jaglanka), zaraz po również (np. ciacho bananowe) a chwilę później - białeczko (np. babka fasolowa). Pilnuję kalorii, ilości posiłków, regularności. Jakoś mi to w końcu weszło w krew. Błędy nadal popełniam, ale się uczę i wdrażam zmiany - jestem otwarta na nowości.

3. Najpierw wybiorę się na szybkie marsze z kijkami. Potem wprowadzę trucht połączony z marszem. Wydłużę odcinki biegowe. Magiczne 5 km pokonam, gdy będę już czuć się na siłach. 

Za pierwszym razem zaczęłam od razu biegać, bo "inni mogą, to i ja, nie chcę być gorsza, od razu zapiszę się na jakiś start" itp. Nauczyłam się cierpliwości. Dla późniejszego efektu i przyjemności jestem w stanie poczekać. Nie z założonymi rękami. No chyba, że akurat robię brzuszki, żeby wzmocnić korpus.

4. Sportować się będę w butach do biegania (nie muszą być od razu najdroższe), założę oddychającą odzież i wezmę bidon z wodą. Nie wyjdę bez porządnego stanika sportowego. Mam czuć się komfortowo i skupić na biegu, a nie na tym, że mi gorąco albo coś uwiera.

Kiedyś nie umiałam ocenić jak bardzo rozgrzeję się podczas treningu. Kończyłam więc z zawiązanymi na wszystkich możliwych kończynach zbędnymi warstwami ubrań, jakbym właśnie wracała z niezłej promki w centrum handlowym. Teraz wolę ubrać się za chłodno, niż za gorąco. Wychodzę na balkon, chwilę stoję i zakładam na siebie takie ciuchy, żeby było ich ciut za mało jak na aktualną temperaturę. Jak się rozbiegam, to będzie już dobrze. Albo ubieram się na cebulkę. 


5. Lubię liczby, więc od razu skorzystam z Endomondo. Na początek wystarczy aplikacja w telefonie. Nie trzeba mieć od razu Garmina.

Tu akurat nic się nie zmieniło. Jestem maniakiem liczb, rekordów, niewolnikiem pełnych kilometrów i podsumowań miesięcznych. 

6. Zawszę będę się rozgrzewać. Dzięki temu od razu wskoczę na wyższe obroty i ograniczę ryzyko kontuzji.

Kiedyś szkoda mi było energii na rozgrzewki. Bałam się, że przez to nie wystarczy mi jej na bieg. Teraz robię przynajmniej dynamiczne rozciąganie, podskoki, bieg w miejscu. Przed startem - kilka szybkich przebieżek. Im krótszy start, tym dłuższa rozgrzewka.

7. Po bieganiu rozciąganie jest obowiązkowe.

Kilka lat temu od razu po treningu nie rzucałam się na matę. Teraz to podstawa. Bez rozciągania czuję się sztywna i obolała. Maciek dokłada do zestawu pobiegowego: Janusza (roller), piłkę kauczukową, piłeczki tenisowe w skarpecie. Oraz łokcie. Łokci do masażu używa nawet przy stole w restauracji. Są pewne priorytety, wiadomo.

8. Nie będę się poddawać, będę biegać regularnie.

Kiedyś odstraszała mnie pogoda, szukałam wymówek w ciężkim minionym lub kolejnym dniu. Dziś wiem, że bieganie daje mi energię. To taki rodzaj wysiłku, który oczyszcza ciało i umysł. Nawet jak masz pracę fizyczną, to nadal jest praca, obowiązek. Bieganie to wybór, przyjemność. Niezależnie od pogody. Biegam 4 razy w tygodniu. Lubię deszcz, błotko, mróz i inne niedogodności. Wtedy mam poczucie, że bardziej przesuwam granice mojej strefy komfortu. 


9. Wyznaczę sobie ambitne, osiągalne cele.

Rok 2012: Pierwsza Dycha już po 3 miesiącach, za chwilę na Biegnij Warszawo złamałam godzinę. Od razu pojawiła się myśl o półmaratonie. No to pędzimy, Warszawa 2013 (słynna edycja z mrozem) - 2:14. Idzie pozornie fajnie, więc co? Maraton! Marzenie wielu biegaczy. Na szczęście poczekałam rok. Po niecałych 2 latach biegania pobiegłam Orlen na 4:46. Super, nie? No nie. Rok 2016: Pierwszy start planuję na 1 maja. Potem wprowadzę ciekawsze jednostki treningowe - podbiegi, przebieżki, bieżnię itd. Wtedy dopiero rozpocznę trening z celem "życiówka" (PB - Personal Best). Zobaczymy jak rozwinie się sytuacja, bo najpierw muszę wrócić do formy sprzed ciąży. Nie czuję presji, daję sobie czas. Wbrew pozorom.


10. Będę czerpać radość z biegania.

Kiedyś to były dla mnie kolejne medale. Teraz - góry, wycieczki biegowe, zwiedzanie, wakacje, przyjaciele, relaks, endorfiny i adrenalina. Zdrowie i dobre samopoczucie. Łzy na mecie.

Za pierwszym razem za dużo chciałam, za mocno biegałam w stosunku do swoich możliwości. Zbyt wiele obciążeń. Tylko szczęście zadecydowało o tym, że nie miałam kontuzji. 

Ten żółwi i wymęczony Orlen (w sumie bieg wspominam cudownie, choć sama decyzja o starcie była niezbyt mądra) otworzył mi oczy. Zaczęłam się rozsądnie rozkręcać. Tak naprawdę dopiero sezon 2014/2015, czyli prawie 3 lata od początku przygody biegowej, sprawił mi mnóstwo frajdy. Dzięki fajnemu dla mnie sezonowi, zwieńczonemu X miejscem Grand Prix Lublina, wiedziałam mniej więcej, jak zdrowo zacząć biegać po przerwie ciążowej.

Tego drugiego, mądrzejszego startu nie byłoby, gdyby nie szereg popełnionych przed laty błędów i ciągle nowe doświadczenia. Ale po co zawsze uczyć się na błędach? ;)

niedziela, 3 kwietnia 2016

Brawo sport i dieta!

Głupia sprawa. Dopiero ostatnio uświadomiłam sobie, że moją aktywność w ciąży i szybki powrót do formy po urodzeniu naszej larwy zawdzięczam temu, jak żyłam już na kilka lat przed tymi ciekawymi wydarzeniami...
Rower niecałe 3 tygodnie po porodzie. Co to była za radocha.
A jak żyłam?

No oczywiście - zdrowo i sportowo.

Zawsze coś (pseudo)sportowego robiłam - a to siatkówka, basen, piłka ręczna, piłka nożna (tak, tak, nożna - w Zamoyu). Wyjazdy na zawody, obozy. Wybitna nigdy nie byłam, ale jakoś to szło. W harcerstwie sporo się wędrowało i robiło inne wygibasy. Tylko biegać nie lubiłam.

Względna forma i szczupłość była. Do czasu.

Pewnego dnia na mojej drodze stanął Maciej. Początki naszego związku były bardzo ciężkie (dosłownie) dla obojga. Długie wieczory przy suto zastawionym przekąskami stole kończą się tam, gdzie wskazówka wagi już nie dociera.

Zmiana nastąpiła niespodziewanie i nieświadomie. Maciej z nudów zaczął chodzić na siłkę w akademiku podczas studenckiego wyjazdu, taki porządny. Gdy wrócił, kontynuował nową pasję w osiedlowym klubie. Dołączyłam do niego i ja. Wkręciłam się tak, że po kilku latach sama w owym klubie prowadziłam zajęcia. (Tym samym spełniłam jedno z mini-marzeń, marzeniątko takie.)

Ale to jeszcze nie było do końca TO. Rewolucja zaczęła się od biegania.

A do biegania nigdy nas nie ciągnęło. Tym razem to ja pierwsza zaczęłam. Punktem zapalnym był Dziki Maraton Lubelski. Nagle znajomi przestali mieć czas, bo albo przygotowywali się do biegu, albo go organizowali. Trzeba było sobie odpowiedzieć na jedno ważne, ale to... bardzo ważne pytanie - jesteśmy odludkami czy dołączamy do tych szaleńców? Wiadomo, jak to się skończyło.



Od biegania zaczęła się w nas głęboka zmiana. Wszystko następowało powoli, każdy krok miał swój sens, każde doświadczenie uczyło i zmieniało nasz tryb życia. U nas nic nie działo się od razu. Zmiana wymagała czasu, wielu błędów i zwrotów akcji.

W dużym skrócie. Najpierw pierwszy kilometr bez zadyszki, potem cykl Dyszek do Maratonu, maratony, kolejne życiówki, obozy biegowe. Zdrowe odżywianie, fascynacje różnymi dietami.

Teraz, po czterech latach, jesteśmy na etapie planowania wspólnego ultra, pieczenia ciast z buraka, własnego chleba, studiowania żywienia człowieka i dietetyki (to ja). Snujemy wegańskie marzenia a każda wolna chwila jest zmarnowana, jeśli nie zawiera choćby kropli potu. Główne lektury to książki o bieganiu i jedzeniu. Wszędzie ciągamy ze sobą dziecko. Od zarodka.

Każdy dzień mojego życia sprawił, że dziś, po 5 tygodniach od porodu, mogę jeździć na rolkach, prowadzić aerobik, śmigać szybkie kilometry z wozem, bić swoje rekordy nordic walking, machać nogą z Chodi, szybko wrócić do biegania. Śmiało marzyć i planować działania, żeby te marzenia spełnić.

Każdemu z tych dni zawdzięczam to, że mamy z Maciejem fantastyczny związek przesiąknięty pasją i zrozumieniem.

Każdy z tych dni przyczynił się do tego, że możemy teraz spalać dodatkowe kalorie opiekując się naszym małym potworem. Zdrowym, silnym i rosnącym w szalonym tempie potworem.

Zdrowa ciąża, zdrowe dziecko i zdrowa ja to jeden z pozytywów długiego czasu aktywnego trybu życia i dobrego odżywiania.

Jeśli ktoś kiedyś planuje dzieci, albo po prostu chce długo i miło żyć, gorąco polecam intensywne poruszanie się. Ja mam świadomość, że to co robię TERAZ ma ogromny wpływ na to, gdzie i jaka będę w PRZYSZŁOŚCI. Dlatego nie odpuszczam nawet na chwilę. 

Do dzieła więc - marzenia się nie spełniają same.