wtorek, 29 grudnia 2015

Jak to, jak to się stało...

Podczas Wigilii biegowej w przepysznym Portofino Dorota zadała mi pytanie. Co zrobiłam, że tak bardzo poszłam do przodu w ostatnim roku. W pierwszym momencie nawet nie wiedziałam, o co pyta, co jej odpowiedzieć...

Faktycznie, sezon 2014/2015 był dla mnie czasem wielkich biegowych przemian. Tak się składa, już od 4 lat, że swój sezon zaczynam/kończę w czerwcu. Od moich żmudnych i płaczliwych początków w czerwcu 2012, przez 2 lata biegałam, aby biegać. Bez planu, regularności. Dreptałam sobie kilometry w podobnym tempie. Nie żeby mi to nie sprawiało radości. A jakże. Nadszedł jednak przełomowy moment. Wolontariat podczas Maratonu Lubelskiego 2014. Patrzyłam ze łzami w oczach na walecznych biegaczy. I objawiło się marzenie. Marzenie ukończenia tego morderczego biegu. Był maj. Dokładnie rok później marzenie zrealizowałam. To marzenie było początkiem wielkich zmian w moim bieganiu.

To się nie stało samo. 

Najpierw decyzja o obozie biegowym w Alpach, z trenerką Małgorzatą Sobańską, rekordzistką Polski w maratonie. Sama decyzja pociągnęła za sobą treningi z Chodakowską o 5 rano, przed pracą, przez 2 miesiące. Miałam poczucie, że jak nie poprawię formy, to grupa zostawi mnie gdzieś na jakiejś przełęczy. Potem sam obóz, na którym poczułam na własnej skórze różne formy treningowe, których nigdy wcześniej nie stosowałam. Po powrocie w moim planie tygodniowym zagościły na stałe urozmaicone treningi - różne interwały, podbiegi, przebieżki, minutówki i inne czasówki, kilometrówki, długie wybiegania, zróżnicowanie tempa. Zmiana nawierzchni też dała moc - już nie tylko dobrze mi znana kostka, ale też stadion i las.


Kolejnym celem był Maraton w Poznaniu. Ukończony z życiówką 4:06:52. I prezent w postaci Garmina. Ten bieg dał mi mnóstwo wiary we własne możliwości, w pokonywanie granic, o których nawet nie myślałam, że mogę je choćby zobaczyć.

To samo osiągnęłam dzięki dwóm obozom biegowym w Bieszczadach z Kamilem, w listopadzie i w kwietniu. Góry dają siłę psychiczną i fizyczną. Każdy przebiegnięty krok karmi Twojego wewnętrznego wojownika. Który wraca spasiony i daje Ci moc na kolejne 2 miesiące.

Zimowe wakacje spędziliśmy na samozorganizowanym obozie biegowym w Portugalii. Fantastyczne warunki biegowe, atmosfera, motywacja, towarzystwo  mistrzowskie :). Znów różne formy treningowe, 2 biegi dziennie w różnych warunkach, postęp widoczny już na miejscu.


Zaprocentowało aktualną życiówką w Półmaratonie Warszawskim - 1:44:47. Dobry prognostyk przed maratonem. Świetne samopoczucie.

Jeszcze lepszym prognostykiem była kwietniowa Dycha do Maratonu z życiówką 45:22.

Przy okazji życiówek zaczęłam pojawiać się na podium, co, nie przeczę, mile połechtało moje ego ;) Miłym zaskoczeniem było też 10. miejsce w Grand Prix Lublina, mimo że nie brałam udziału we wszystkich biegach :)

W międzyczasie dużo intensywnej pracy biegowej. Często o 5 rano, albo między pracą a aerobikiem. Poleski Park Narodowy, Lasy Kozłowieckie, Kazimierz Dolny. Starty kontrolne. W sumie coś około 17 startów, w tym 2 maratony i 3 półmaratony. 2203 km ze średnią miesięczną 183,6 km. Dla mnie to dużo.

Bywało ciężko.

Biegiem z pracy? Czemu nie.
Wojownik nocą.
Każdy oddech, każdy krok, każda myśl w tym roku była poświęcona Maratonowi w Lublinie. Gdy stałam na starcie, byłam absolutnie przerażona. Test życia, test roku, test formy i charakteru.

Po 4 godzinach 7 minutach i 3 sekundach (tylko 11 sekund gorzej od życiówki na płaskim) zrealizowałam swoje marzenie.

Bardzo dobrze wspominam ten bieg. Bez kryzysów, zwątpienia. Ze łzami radości i wdzięczności. W dobrej kondycji fizycznej. Nic nie musiałam odchorowywać, żadnych kontuzji i przemęczenia. Od razu wielkie szczęście, euforia i satysfakcja. Warto było ciężko pracować przez cały rok.

Nagrodą było kilka dni długich wybiegań na Roztoczu. Lasy, rzeki. Wycieczkowo i lekko pokonywane odległości 20-30 km. Bo mogłam. Bo to nie bolało. Bo nogi same leciały. Bo na końcu czekało pyszne piwko ;)

To był początek czerwca, koniec kolejnego sezonu. Tak bardzo zakończonego sukcesem. Nowy natomiast zaczął się od razu testem. Takim z dwiema kreseczkami :)

Mamy teraz czas podsumowań i planów. Lubię ten okres. Przed napisaniem tego tekstu, chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak wiele pracy poświęciłam, żeby spełnić marzenie. Nie mam za grosz talentu biegowego, ale nadrabiam systematycznością i dyscypliną. Nie ma, że się nie da. Wszystko jest możliwe. Mój ostatni sezon jest tego bardzo dobrym przykładem.

A kolejny, gdy na świecie będzie już Mała Pańcia? O tym na początku roku ;) Ale też pod hasłem "nie ma, że się nie da, wszystko jest możliwe".


poniedziałek, 21 grudnia 2015

Top 3 wyprawki przyszłej mamy

    Nie mogłam powstrzymać się przed napisaniem tego tekstu. Może jest gdzieś jakaś potrzebująca przyszła mama. Która nie śpi, nie siedzi, nie chodzi. Tylko leży na lewym bądź prawym boku. Z poduchą pod brzuchem. I potrzebuje pomocy we wstawaniu, przekręcaniu się, zakładaniu butów. Jakaś sfrustrowana do łez kobieta, nie mogąca poradzić sobie z błyskawicznie postępującą niemocą i zależnością. A niby chodzi tylko o ból kręgosłupa i napięcie domku Małej Pańci ;) Zamiast leżeć i płakać, postanowiłam złapać się wszystkiego, by sobie ulżyć. Oto kilka skutecznych (dla mnie) sposobów. Częstujcie się!

    Kochane kobiety, nie wyobrażam sobie codzienności bez specjalnych ciążowych galotów. Teraz w sklepach są dostępne takie cudeńka, że nie trzeba chodzić w worach. Można czuć się ładnie i komfortowo. Ciepło, nic nie ciśnie. Dla mnie niby oczywistość od samego początku, ale pamiętam jak moja Pani Ginekolog ryczała z zachwytu nad moimi spodniami z wysokim stanem. "Wy teraz dziewczyny to macie super. Kiedyś tak nie było." Warto docenić i spróbować!

HM Mama. Minusem zbyt dosłowna imitacja "prawdziwych" spodni - przy dużym brzuchu jednak uciska. Są wersje bez tego typu ozdób, np. gdy kochany AgaC pożyczy :*
I znów HM Mama, a swego czasu grube legginsy (z wysokim po pachy stanem) w Lidlu. Idealne do tuniki.
    Odkryciem miesiąca jest kółko poporodowe. Korzystam już. Gumowe, dmuchane, ktoś mógłby pomyśleć, że na hemoroidy ;p Błąd! Można idealnie wpasować swoją zbolałą kość ogonową w dziurę albo bujać się na boki. Wymusza proste plecy. Twardym powierzchniom mówimy nie! Nawet w miejscach publicznych! Cóż, dawno pozbyłam się wstydu w imię swojego i Małej Pańci komfortu ;)

Kółko pożyczone od Magdy. Będzie długo służyć!
    Najlepsze na koniec, czyli chusta! Pisałam jakiś czas temu, że będę próbowała motać brzuch. Tak mnie bóle wszelkie przypiliły, że od 4 dni chodzę sobie z pożyczoną (a jakże! dobrzy ludzie nas otaczają) od Ani chustą. Moje 5 metrów ulgi :) Dłuższy spacer czy przedświąteczne stanie w kuchni? Chusta na brzuch i plecy, od razu lepiej! Wbrew mojemu wyobrażeniu motanie chusty to nie jest taka prosta sprawa. Męczy fizycznie i trzeba nabrać wprawy. Dla efektu warto! Nie uczyłam się od nikogo, ale obejrzałam kilka filmików i ćwiczyłam na sobie. Tylko tak sobie myślę, że z kilku kilogramową Małą Pańcią będzie dopiero jazda! Może sprawdzimy na kotach :D

Dobra chusta tkana to wydatek rzędu minimum 150-200 zł. Ale posłużyć może przez lata!
    A w podsumowaniu coś, co może mieć niewiele z nas, czyli pełen sadystycznego entuzjazmu osobisty masażysta, mistrz auto-masażu i jego przyjaciele, o czym sam skromnie wspomina na naszym blogu TUTAJ

    
Mam nadzieję, że moje sposoby na ból pleców i brzucha komuś się przydadzą!

sobota, 19 grudnia 2015

Akcja regeneracja

19.12.2015 City Trail. Koniec sezonu – upragniony prezent na gwiazdkę. Jakoś to tak wyszło, że ostatnio dużo startowałem. Weekend po weekendzie: II Dycha, potem City Trail i Bogdanka ogarnięte dzień po dniu, 5K w Świdniku. Wszystko to na PB. Lubię się ścigać, ale co za dużo to niezdrowo. Dziś przed City Trailem, który traktuję mocno ambicjonalnie, czułem coś czego dawno nie doświadczyłem: nie chce mi się!

Jakieś 2,5 roku temu miałem kontuzję – skręcona kostka, długa pauza. Od tamtej pory trochę mi się zmieniła filozofia biegania. Nie mam planu treningowego, robię to na co mam ochotę, dużo uwagi poświęcam regeneracji, słucham siebie. Jeśli ciało mówi nie, to nie i już – odpuszczamy. Filozofia wschodu. Najdłuższa podróż zaczyna się od pojedynczego kroku. Kropla drąży skałę. Drzewo rośnie nad rzeką. Początkowo rodzina i znajomi nie byli pewni czy do jakiejś sekty się nie zaciągnąłem.

Wczoraj wszystko strzykało i trzeszczało, poziom motywacji też miałem ubogi. Jadąc na start rozważałem scenariusz: rozgrzewka, kibicowanie, do domu. Ale wyścig to wyścig. Adrenalina zagłusza sygnały od ciała, więc skoro po rozgrzewce czuję się dobrze, to czemu by nie pobiec? 5, 4, 3, 2, 1, START!

Sztuczny uśmiech specjalnie dla fotoreporterów. Oddaje nastawienie przedstartowe.

To był dla mnie bardzo dziwny bieg. Bez taktyki. Bez pulsometru. W ogóle bez zegarka. Od pierwszego kroku nie wiedziałem czego chcę i udało mi się to zrealizować :) Kilometry były dłuższe niż zwykle, nie mogłem się doczekać kolejnych tabliczek. Chociaż nawet ta z „4” nie wzbudzała przesadnego entuzjazmu. Wewnętrzny wojownik spał głębokim snem. Przebudził się gdzieś w połowie dystansu. Przeciągnął się i został w łóżku aż do finiszu. Końcówka wyszła nawet szybko, dumnie i sprężyście, ale to oczywiście efekt braku dociskania wcześniej. 18:42 netto. 9 sekund wolniej niż ostatnio, ale jakby mi kto dawał tyle przed startem, to brałbym w ciemno i dopłacił.

Finisz dumny i szybki. Pana w czerwonym udało się wyprzedzić jeszcze. Co prawda na darmo, bo był niesklasyfikowany.

Mam lepsze zdjęcia "po". Ale tak właśnie wygląda błogość.

A teraz tytułowa akcja regeneracja – w tym jestem dobry. Masaże, solanki, sauna, lekkie treningi, rozciąganie, chuju-muju dzikie węże! Prawie miesiąc słodkiego, choć aktywnego rzecz jasna, lenistwa. Na Sylwestra nie biorę sztucznych ogni, a zestaw ze zdjęcia poniżej. Fajnie, że znajomych to już nie dziwi :)

 

sobota, 5 grudnia 2015

Ciężarówka na wybiegu

Przez ponad 3 lata rzadko wychodziłam na świeże powietrze w innym celu niż intensywny trening - bieganie albo rower (szybka jazda do pracy). Ubierałam się lekko, na cebulkę. Na początku zwykle bywało za zimno, ale wraz z upływającymi minutami temperatura stawała się optymalna, nawet podczas chłodnego deszczu, wiatru czy mrozu.

Teraz intensywność moich zewnętrznych aktywności jest dużo mniejsza.

Zewnętrznych treningów. Tak, tak, nazywam to treningami. Dbam o swoją psychikę tworząc każdego dnia imitację mojego wcześniejszego życia. Ubieram się na sportowo, planuję aktywności, wrzucam na endomondo, analizuję. A co! Mało mogę, ale mogę.


Od początku kombinowałam, jak tu się ubrać, żeby się nie przeziębić albo nie zgrzać (zimnolubność i jednoczesne szybkie rozgrzewanie się w ciąży towarzyszy mi w każdych warunkach). Na to pierwsze zwracam szczególną uwagę, bo pod koniec października przechodziłam tygodniowe choróbsko. A smarki bez leków są bardzo męczące. Zwiększa się też kolosalnie ilość kalorii pochodząca z soku malinowego, na szczęście produkcji teściowej. Z dostosowaniem do intensywności i temperatury otoczenia radzę sobie stylem cebulkowym z wykorzystaniem biegowych ciuchów, choć warstwy są grubsze i jest ich więcej. Dziękuję za wszystkie biegi i koszulki do pakietów!

Drugim ograniczeniem jest brzuch. Z jednej strony nie chcę go ściskać, z drugiej - chcę amortyzować. Nie wciągnę już na siebie legginsów biegowych. Plusem wolniejszych treningów jest mniejsze pocenie się. Dlatego pod luźniejsze w pasie, wiązane na tasiemkę spodnie fitnessowe mogę założyć ciążowe rajtuzy. Są bardzo szerokie na górze, wciągam je pod sam stanik. Jest ciepło i stabilnie. 
Ja: "Zrób mi takie zdjęcie, żeby tyłka nie była widać." >>>>
>>>> M.: "To wejdź za grubsze drzewo."
Właśnie, stanik. Już teraz pasuje na mnie jeden jedyny sportowy z mojej kolekcji, zapinany na haftki. Reszta mnie dusi. Na szczęście fakt, że nie mieścisz się w swoje staniki z powodu powiększającego się rozmiaru biustu też ma swoje plusy ;) Nigdy na sporty nie zakładam normalnego biustonosza. Sport to sport - towarzyszą mu większe wstrząsy a o piersi trzeba dbać. Bieliznę zawsze zakładam techniczną - bawełna szybko staje się sztywna, zimna i bardzo lubi ją nieprzyjemny wiatr.

Górna część garderoby to zwykle mój kochany, różowiasty Brubeck (polska firma, szczerze polecam http://www.brubeck.pl/pl) - idealnie trafiony prezent od Przyjaciół - czyli bardzo elastyczna, ciepła i przylegająca do ciała bluza termiczna z długim rękawem. Jest tak cudowna, że kiedyś w największe mrozy mogłam biegać tylko w niej, bez dodatkowego okrycia. Teraz na Brubecka wchodzi jeszcze lidlowy softshell. Mam dwa - jeden a'la wiatrówka, drugi z lekkim polarkiem. Kiedyś do sportów się kompletnie nie nadawały ze względu na zerową przepuszczalność powietrza. Teraz jest to zaletą, zwłaszcza na rowerze.

Wykończeniem górnym jest buff na szyję i czapka polarowa na łeb. W słoneczne dni nosiłam kiedyś okulary, ale teraz staram się zwiększać powierzchnię produkcji witaminy D (pewnie zmarszczek wokół oczu również), więc przeciwsłoneczne zostają w szafie. Nie zapominam też o rękawiczkach. Używam technicznych, biegowych. Nie ślizgają się na kijkach, nie mokną od ciepła moich dłoni.

Najbardziej budującym elementem garderoby są buty biegowe - Asicsy (na kostkę) albo Brooks Cascadia (do lasu). Sport to sport. Super obuwie pozwala poczuć się profesjonalnie. Są też racjonalne argumenty - przybywające kilogramy wymagają odpowiedniej amortyzacji, żeby mi stawy i stopy całkiem nie padły.

Po nowym roku dojdzie jeszcze jeden "ciuch" - chusta. Będę motać brzuch, by odciążać kręgosłup i ochronić skórę przed rozstępami - moją zmorą i nocnym koszmarem. Nie macie pojęcia, ile słoików z olejem kokosowym już w siebie wsmarowałam! Czasem zastanawiam się, czy nie zaczęłam już wchłaniać tłuszczu przez skórę i może nie potrzebuję go w diecie...


http://dziecisawazne.pl/motanie-brzucha-w-ciazy/
PS. Nie mogę używać wszystkich swoich sportowych ciuchów, szczególnie podciągających się do góry bluzek i spodni zbyt wąskich w pasie. Plus jest taki, że czekają sobie w szafie, nie zużywając się. Czekają na mój powrót do formy!

PS. Do kieszeni zawsze chowam mały bukłak z wodą a do aktywności wybieram miejsca umożliwiające szybkie siku, więc las zawsze na propsie. Takie prawa ciężarnej :D

poniedziałek, 30 listopada 2015

Maraton wiosna 2016

Za około 3 miesiące biorę udział w najważniejszym maratonie w moim życiu.

Nie znam dokładnej daty. Nie wiem, o której jest start. Nikt nie poda mi ani dokładnego dystansu, ani trasy. Nie jestem w stanie oszacować czasu, tempa. Nie mogę z góry założyć taktyki, której bez względu na wszystko będę się trzymać.

To wszystko sprawia, że jest to najtrudniejszy start, do którego muszę się przygotować. Powtórek nie będzie. Mam jedyną szansę na sukces. Sukces to ukończenie go. Innego wyjścia nie ma.

Wyobrażacie sobie brać udział w takim biegu? Nie wiesz nic. Oprócz tego, że musisz go ukończyć, bez względu na wszystko.

Paraliżuje mnie to a jednocześnie motywuje do włożenia maksimum wysiłku w trening ciała i umysłu. Muszę być gotowa na niewyobrażalny ból, ale i na niewyobrażalne szczęście.

Za mną szósty miesiąc intensywnych przygotowań. Spędziłam go głównie na basenie. Skupiłam się na tej aktywności, bo ból dolnego odcinka kręgosłupa zaczął być nie do wytrzymania. Myślałam, że mnie to ominie (mocne mięśnie korpusu), ale chyba zapomniałam, że brzucha wcześniej nie miałam a teraz dźwigam już parę ładnych, dodatkowych kilogramów (w sumie już prawie 8). Jednak nie ma tego złego, ja w każdym sporcie znajdę sobie cel. Postanowiłam dopłynąć do 2 km podczas jednego treningu. Na razie doszłam do 1,6 km. Stopniowo zwiększam dystans, teraz za każdym razem przepływam 1,5 km w około 48 minut. Nie mogę pozwolić sobie na ściganie się z czasem, więc buduję objętość, ćwiczę płuca i nie tylko. Miesiąc zamykam z 9,2 km na koncie. (Był też rower i kijaszkowanie, ale dumna być nie mogę z tych dokonań).


Co mi daje basen?

  • Łagodzi ból pleców, nie obciąża stawów i mięśni brzucha (które i tak dźwigają swoje).
  • Rozciąga, relaksuje.
  • Wzmacnia mięśnie rąk, grzbietu, nóg.
  • Poprawia wydolność, zwiększa objętość płuc.
  • Pozwala poczuć się lżejszą. 
  • Raduje Małą Pańcię :) (rośnie nam pływaczka?)

Poza tym nie zapominam o zdrowym, bardzo zdrowym odżywianiu. Wraz z rosnącą świadomością, przychodzą zmiany na talerzu. Podczas zakupów czytam wnikliwie etykiety, w posiłkach staram się uwzględniać odpowiednie proporcje składników odżywczych. Oczywiście zdarzają się słodkości, ale tylko produkcji własnej. Dziś zaczęłam dietetyczny eksperyment - spisuję wszystko, co jem, potem będę liczyć kalorie, białka, tłuszcze, węglowodany i inne. Porównam to do zalecanego spożycia i... nie mogę się doczekać wniosków :)

Wszystko robię z myślą o dwóch rzeczach: o jak najlepszym pokonaniu trasy wiosennego maratonu i o jak najszybszym powrocie do formy. Przede mną i tak będzie około 20 kg do zrzucenia, więc wolę sobie nie dokładać :) Każdy biegacz wie, że regularny trening daje moc, pożądane wyniki, pozwala unikać kontuzji.

Ciekawa jestem, jaki będzie ten ostatni trymestr treningu...

PS. Bardzo tęsknię za bieganiem. Dlatego jestem bardzo, bardzo wdzięczna, że przyjaciele biegowi zostają przyjaciółmi nawet wtedy, gdy nie biegam. Jestem z Wami podczas biegów, obserwuję wyniki, cieszę się z sukcesów, oglądam namiętnie zdjęcia. Dziękuję, że dzielicie się swoim bieganiem. Dziękuję, że nadal czuję się częścią społeczności biegaczy. Łatwiej będzie wracać :) Uwierzcie mi, tęsknię niesamowicie!!!!

niedziela, 1 listopada 2015

"Wracamy" do formy

Czerwiec - 64h aktywności na dużej intensywności.
Od lipca - średnio 30h miesięcznie, i to zdecydowanie lżej.
Od października zero biegania... Za to +7 do wagi. Co za moc!

Jak żyć?

Ano da się, i to nawet nieźle.

Przede wszystkim dlatego, że i tak więcej i mocniej się nie da. Tętno 140, które osiągałam jeszcze nie tak dawno, dopiero pod koniec I zakresu, teraz pojawia się po wejściu na 4. piętro. Gorzej też jest z czasem, którego zdecydowanie większą ilość poświęcam na sen. 10h noc w noc to żaden problem, a i tak pojawia się chęć na drzemkę. Poza tym dzień w pracy potrafi wykończyć jak półmaraton. Dlatego od razu zaczęłam szukać alternatywnych sposobów na rozruszanie się. Nigdy nie miałam czasu i specjalnej motywacji, żeby łazić po basenach, siłowniach i takich tam. Nuda - lepsze bieganie, 4 razy w tygodniu, aerobik razy 8 i koniec z czasem na coś innego. Mając komfort posiadania karty sportowej, mogę pozwolić sobie na zwiedzanie różnych miejsc i spróbowanie zapomnianych form aktywności.

W 4. miesiącu mojego interesującego stanu mogłam nareszcie zacząć w miarę normalnie funkcjonować. Wcześniej toaleta musiała znajdować się w zasięgu mojego wzroku i nie rozstawałam się z imbirem. Sposób odżywiania też pozostawiał wiele do życzenia (ograniczona ilość tolerowanych produktów), a i upały dały mi nieźle w kość. Ciekawe, ile ten w miarę dobry stan potrwa?

Jak wyglądał mój sportowy tryb życia w październiku?

Zacznę od ulubionego basenu. Kto by w ogóle pomyślał, że się przeproszę z wodą? W gimnazjum bardzo dużo pływałam, ale potem zarzuciłam to na wiele lat. Nie chciało się tych wszystkich około-basenowych ceregieli: ubierać się, przebierać, suszyć, brać w domu kolejny prysznic, do tego zwykle nerwy z powodu tłumów. Jednak możliwości w naszym mieście znacząco wzrosły. Odpuściłam SPA Orkana - dwa niepełno wymiarowe tory, zwykle jeden z rezerwacją, problemy z parkowaniem. Odpuściłam UP - rezerwacje non stop. Tam było fajnie w wakacje, gdy nie pływali studenci. Odkryłam cudo, czyli basen na Łabędziej. Mimo licznych rezerwacji widocznych na www, basen jest praktycznie pusty, niezależnie od godziny. Trzeba tylko bardziej wypchnąć brzuch i uśmiechnąć się do miłego ratownika. Jak już jest niedopuszczalna dla mojego introwertycznego usposobienia ilość ludzi, to są to zwykle uczące się pływać grupy dzieci, bo na Łabędziej jest realizowany program z UM. Mam przeczucie, że w listopadzie będzie u mnie jednak królował Aqua Lublin - bo bliżej, bo duży, bo ciekawość.

Co do treningu, pływam 40 basenów w 32-34 minuty. Męczę się, rozciągam, przez pół godziny czuję się taka lekka. Kręgosłup nie boli, mięśnie pracują.



Druga forma to siłownia, zdradzona kilka lat temu na rzecz aerobiku i biegania. Ja i mój brzuch wśród tłumu facetów to na pewno wesoły widok. Zwłaszcza, gdy ten brzuch bierze na klatę więcej niż oni. Bezcenne. Niestety z siłownią nie zbliżyłam się nawet do znalezienia tej idealnej. Najczęściej bywam w Strefie w Leclercu. Strefa cardio jest przyjemna i różnorodna, ale już siłownia pozostawia znaczny niedosyt. Mi brakuje sprzętu do ćwiczeń na nogi. Mogę użyć trzech (ze względu na brzuch) a ostatnio były czynne dwa. Plusem jest duży parking. Odwiedziłam też Fabrykę Formy w Felicity. Wszystko byłoby super, gdyby nie ogromna odległość od domu i dziwny system szafek na własne kłódki. Czysto, duży wybór sprzętu, przestrzeń, miła obsługa. Tylko na trenera się nie natknęłam, dziwne. Był też moment, że chciałam się przeprosić ze Sports Parkiem, ale nie. To jednak klub nastawiony przede wszystkim na squasha i tego typu Klientów. Oczywistym wyborem w moim stanie wydawało się Miasto Kobiet. Siłownia maluteńka, co oznacza, że najlepiej tam iść w ciągu dnia, przed popołudniowymi zajęciami. Czysto, schludnie, same panie. Tylko trener to mężczyzna. Muszę im zaproponować swoje usługi, za kilka miesięcy. Dużym minusem płatny parking. W moim Fit Klubie głupio mi ćwiczyć. Niech dziewczyny mają w swych głowach moją szczuplejszą i bardziej sprawną wersję. Choć tęsknię bardzo. Do przetestowania, dawniej często uczęszczane przeze mnie, Paco na Zana (nowa sala cardio) i Arena przy Jana Pawła.


Treningowo - zaczynam od 30 minut na orbitreku, a potem robię wszystkie partie mięśniowe w 3 seriach po 12-20 powtórzeń. Nie lubię przerw, więc przeplatam ćwiczenia, np. wewnętrzne uda, biceps, potem zewnętrzne uda, triceps. Gdybym miała łazić pomiędzy seriami to bym się zanudziła. Co ciekawe, świetnie czuję się po kilku lekkich seriach na mięśnie brzucha. One tam są, i to coraz bardziej potrzebne!

Trzecia forma ruchu to rower. Mam to szczęście, że z domu mogę pomknąć wokół Zalewu i mam ponad 20km w nogach, czyli dla mnie w sam raz. Zdarza się dłuższa wyprawa do Lasów Kozłowieckich. Dłuższa, czyli okolice 30km. Dotlenić się, poczuć szybkość, przypomnieć sobie to, co najlepsze w bieganiu. Tym dla mnie jest rower.


Czwarta, najbardziej zbliżona do biegania forma to nordic walking. Choć ja swoje chodzenie ze sprzętem wolę nazywać kijaszkowaniem. Daję rade tak sobie kijaszkować po około 10km, co zajmuje mi 2h. Zwykle wybieram Stary Gaj, kochany Stary Gaj. Uwielbiam ten las. Mam go za oknem, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Minuta i jestem w innym świecie. Cisza, spokój, świeżość, różnorodność, zwierzęta...


W październiku zdarzyły się też 3 dni wędrówek w Bieszczadach. Bałam się, czy dam radę. A było absolutnie cudownie. Pierwszy dzień - Wetlińska pokonana w obie strony w przepięknym słońcu. Kolejny dzień to biała jak mleko mgła, zacinający deszcz i droga na Tarnicę przez Szeroki Wierch. Zimno, wiatr, pyszne kanapki, gorąca herbata, pełna satysfakcja. Ostatniego dnia wdrapałam się na Wielką i Małą Rawkę. Pierwszy raz chodziłam zgodnie z czasami wypisanymi na oznaczeniach szlaków. Zwykle było dużo szybciej, zwłaszcza biegiem. Na szczęście nie zostałam sama, bo towarzyszył mi cierpliwy Maciek i dwójka Przyjaciół, którzy też chodzili wolniej niż zwykle.

Zdjęcia dziełem Ł.

Gdy ciąża przebiega prawidłowo, można robić wiele. Wystarczy przemóc lenia. A mój leń mógłby teraz zawsze znaleźć twarde argumenty dla usprawiedliwienia swego istnienia. Ale co ja poradzę, gdy to właśnie po ćwiczeniach czuję się najlepiej? Problem jest bardziej z poza sportowymi rzeczami. Godzina siedzenia to dla mnie szczyt możliwości. Nie mówiąc już o siedzeniu przy komputerze.

Tymczasem odliczam miesiące do nowego startu biegania. Strzeżcie się, nadchodzę w czerwcu ze zdwojoną siłą i tysiąc razy większą motywacją! O matyldo, będzie ogień! :D

Domowe ćwiczenia. Moja przyszłość.

piątek, 25 września 2015

Żywienie startowe

Rozpoczął się sezon przyjemnych, jesiennych startów. Kilka osób pytało się mnie, co zjeść na śniadanie przed, co jest w trakcie biegu a co najlepiej po. Nie jestem ekspertem dietetykiem (to się zmieni ;p), ale amatorem z krótkim stażem biegowym (niewiele ponad 3 lata). Jednak na wielu swych błędach się uczyłam, wiele wycierpiałam i teraz mogę śmiało przyznać, że swój oryginalny model wypracowałam.

Właśnie, kluczowe przy odżywianiu okołobiegowym jest indywidualne podejście. Dobrze jest mieć podstawową wiedzę o fizjologii człowieka, żeby nie wpakować w siebie przed startem na 5 km jajecznicy z 5 jajek na boczku - ale lekkie węglowodany. To, jaką formę przybiorą te lekkie węglowodany, zależy właśnie od naszych własnych preferencji.

Dlaczego lekkie węglowodany, co to znaczy? Wszechobecne źródła wiedzy i własne doświadczenia mówią, że SZYBKIE WĘGLE to odpowiedź na potrzeby organizmu przed, w trakcie i bezpośrednio po starcie.

To wszystko wynika z tego, że biegacz potrzebuje glikogenu:

"Osoby uprawiające sporty wytrzymałościowe (bieganie, pływanie, narciarstwo biegowe, marsze i marszobiegi, itd.) bazują w czasie wysiłku na glikogenie zgromadzonym głównie w mięśniach i wątrobie. Glikogen to węglowodany, które wprowadzany do organizmu spożywając pieczywo, makarony, owoce, warzywa, napoje izotoniczne, ale i słodycze. Dopiero po około 60-90 minutach ciągłego wysiłku zapasy glikogenu się kończą i organizm przestawia się na spalanie tłuszczu oraz pewnych aminokwasów, które stanowią materiał budulcowy białek. Dlatego uprawianie sportów wymagających ciągłego, równomiernego i długotrwałego wysiłku wymaga uwzględniania w diecie węglowodanów. O ile bowiem prawdą jest, że organizm w stanie spoczynku lub bardzo umiarkowanego wysiłku spala przede wszystkim tłuszcze, o tyle wchodząc na podwyższony poziom wysiłkowy natychmiast przestawia się na spalanie węglowodanów. Bez nich nie ma mowy o sensownym uprawianiu sportów wytrzymałościowych."
http://www.magazynbieganie.pl/bieganie-a-odchudzanie-2-2/


Oto przykładowe menu przed i po, w zależności od długości dystansu:
http://www.runners-world.pl/dieta/Menu-startowe-na-kazdy-dystans-Co-jesc-przed-i-po-zawodach,5787,1

A co słychać w tym temacie w szubowej kuchni?

Jako że artyzmem i zdolnościami kulinarnymi nie grzeszę w nadmiarze, moje posiłki okołobiegowe wyglądają tak: (te bardziej skomplikowane to zwykle dzieło Maćka;p)

Wieczór przed każdym startem to bardzo miły zwyczaj tzw. pasta party, czyli wspólne pichcenie dań makaronowych z przyjaciółmi i konsumowanie tychże. Kiedyś nie wszyscy w naszym gronie biegali, teraz to się zmieniło. Ciekawe czemu? ;p W przeszłości robiliśmy z tego makaronu dziwne rzeczy... Teraz stawiamy na spaghetti z mielonym mięchem indyka i sosem robionym własnoręcznie, ze świeżych pomidorów i marchewki. Zwykle jest też deser, a co! ;p Gdy jesteśmy sami, lubimy czasem zastąpić makaron sushi robionym w domu. Przed maratonem (albo ultra w przypadku Maćka) jest to miła odmiana w tygodniu węglowym przed startem.


Bezpośrednio przed, niezależnie od dystansu (biegałam od 5 km do maratonu) szamiemy:

  • jaglanka z owocami - ja lubię ją potraktować blenderem, na budyń - gotowana na wodzie, z dodatkiem jogurtu, jabłko, żurawina, siemię lniane, czasem nasiona chia albo owoce goji
  • buła biała z masłem i dżemem, koniecznie własnej produkcji - zwłaszcza dżem, często buła
  • koktajl owocowy, gdy jest sezon na maliny, truskawki albo jagody - po prostu jogurt naturalny z bananem, plus ziarna słonecznika albo chałka do zagryzienia

W trakcie jem tylko w czasie półmaratonu i maratonu. Ale zawsze, nawet na 5 km i niezależnie od pogody, biorę wodę. Czasem nawet się nie napiję, ale wolę mieć w razie czego ten komfort, żeby napić się wtedy, gdy potrzebuję, a nie kiedy objawi się punkt z wodą (albo kolejka do niego).

  • żele energetyczne - lubię Ale, bo nie są słodkie, są duże, mają miękkie, wszędzie upychalne opakowanie i dają kopa. Żel trzeba jeść w regularnych odstępach czasu i zanim poczujemy spadek mocy. Ja preferuję 2 żele na połówkę (po ok. 40 min i godzinie z hakiem) i co pół godziny, zamiennie z bananem, na maratonie.
  • banany, pomarańcze, gorzka czekolada - moja ambrozja maratońska :) Maraton to dla mnie jedna wielka uczta, jedzenie co pół godziny i za każdym razem lepiej smakuje. Może dlatego maraton zajmuje mi ponad 4h? :D W czasie połówki raczej nie jem niczego stałego, bo głodu nie odczuwam a biegnę szybciej i nie lubię jak mi się coś rzuca po żołądku.
  • bardzo unikam izotoników, mimo że są świetnym źródłem energii - niestety mam takie skręty brzucha po nich, że nie mogę nawet oddychać... Pierwszy raz doświadczyłam tego na połówce w Wawie w 2013, potem uszczęśliwiłam się jeszcze na Maratonie w Poznaniu w 2014... Jednak człowiek powinien uczyć się na swoich błędach.
  • na wybiegania treningowe nie lubię pchać w siebie sztuczności, więc zamiast żeli biorę batony daktylowe made by Maciej

Od razu po dobry jest szybki banan - poręczny, smaczny, wypełnia brzuch, nawet zimny wchodzi ze smakiem. Ale to po to jest takie 10 minut po. Jak jestem po treningu, w domu, sięgam po home made ciastko owsiane, babkę jaglaną, domowy izo (miód, cytryna, sól). Dalsze po to uczta białkowa, czyli jakiś miły posiłek z mięsem :)

  • makaron z sosem mięsnym
    Giuseppe ;)
  • suchi kuciak - jedyne danie, jakiego mój Maciej nie umie zrobić, to kurczak obrobiony termicznie. Z której strony nie ugryziesz, sucha ohyda ;p
  • hamburger, oczywiście domowy
  • puszka rybna - czasem mam jeszcze banana w ustach a już dziobię w sosie pomidorowym w poszukiwaniu szprota
    Bieszczady...
Po szczególnie udanych startach w nagrodę wchodzi też "zły", ale dobry węgiel - zwykle domowej roboty ciacho ;)

niedziela, 20 września 2015

Byłam najlepszą ciężarną. Dopóki nie zaszłam w ciążę.

[Tytuł inspirowany jest innym tekstem, podrzuconym mi przez Kasię B. - "Byłam najlepszą matką. Dopóki nie urodziłam dziecka."]

Wpis zacznę przewrotnie...

Grand Prix Lublina, 10. miejsce, ukoronowanie zeszłego sezonu - chyba na pocieszenie, że w tym roku nie będę brać udziału w rywalizacji :)

Nr 10. Niezbyt sportowy ciuch, dziwnie ;)

To był prawie cały mój zeszły rok. Niesamowity postęp, życiówki. Radość biegania, przyjaźnie, przygody. Cudowne życie!

Dwie kreski na teście i nadal miało być cudownie! Wdrażam świetny plan! Będzie cudownie, będę hiper aktywną przyszłą mamą, czuję się świetnie, biegam! Będę wzorem dla pokoleń, będę przyprawiać o palpitacje serca wszystkich sceptyków! Będzie się działo!

...zobaczcie, co zostało z tych marzeń ;)

Klika słów wyjaśnienia...

Chcę dzielić się ciążowymi doświadczeniami sportowymi ze wszystkimi zainteresowanymi. Nie radzić. Dzielić. Może też jesteście w takiej sytuacji, albo planujecie być? Mi brakowało informacji na ten temat "na żywo". Bo kobiety piszą o swoich doświadczeniach, ale dopiero po kilku miesiącach. Czasem odnoszę wrażenie, że są to przeżycia przytłumione, polukrowane przez upływający czas. Postanowiłam do tematu podejść inaczej. Nie chcę już głupio się uśmiechać, gdy ktoś się mnie pyta, czemu nie biegnę w zawodach ;)

Ten wpis dojrzewał we mnie od 4 miesięcy. Opublikowany po Pierwszej Dyszce do Maratonu, miał mieć tytuł "Dycha na 4 nogi". Wydźwięk miał być motywujący, przełamujący stereotypy o bieganiu w ciąży. Teraz mogę powiedzieć tylko, że... miało być tak pięknie... Cóż, jest inaczej, niż to sobie planowałam.

Miałam biegać, skakać, żyć aktywnie, miało się niewiele zmienić. Miałam być jak Paula Radcliffe czy inne fantastyczne sportsmenki. Życie napisało jednak swój własny scenariusz. Zmieniło się wiele.

Mało aktywne pierwsze tygodnie...

Z perspektywy człowieka, dla którego ruch małym palcem jest przyczyną mdłości, brak aktywności przestaje mieć znaczenie. Jednak z ręką na sercu mogę przysiąc, że ten brak aktywności nie wynikał z lenistwa, z odpuszczenia, ciąża nie stała się wymówką. Każdy dzień bez treningu oznaczał prawdziwą niemoc.

Jakoś przetrwałam ten bardzo zły miesiąc (to był też czas ogromnych upałów). Nie poddawałam się, walczyłam - mimo okropnego samopoczucia.

Wybawieniem okazał się basen, którego kiedyś bardzo nie lubiłam. Pustki na Uniwersytecie Przyrodniczym (zwykle byłam sama na torze), zachęcały do częstych odwiedzin. Nie byłabym sobą, gdybym od razu nie szukała "planów treningowych dla kobiet w ciąży". Co znalazłam? Np. świetną informację, że unoszenie się na wodzie wpływa niezwykle korzystnie na mięśnie, wydolność, skórę. Cóż, ambitnie. Wdrożyłam własny plan. 40 basenów i nie ma zmiłuj. Teraz odwiedzam mniej przepełnioną Łabędzią.

Zaczęłam też więcej jeździć na rowerze, prowadzę aerobik, kijkuję. Każdy dzień to przynajmniej 45 minut aktywności. Tłumaczę sobie, że podczas ciąży zrobię świetną bazę tlenową pod trening szybkościowy ;p

Bieganie...

Od początku ciąży przebiegłam łącznie nieco ponad 100 km. Średnia miesięczna to zatem 25 km. Do tej pory biegałam prawie albo ponad 200 km miesięcznie... W maju przebiegłam Maraton Lubelski a w czerwcu już ledwo człapałam... Wyobraźcie sobie, jak destrukcyjnie wpłynęło to na moją psychikę i ciało... Tłumaczenia - że przecież jestem w takim błogosławionym stanie, że to cudowny okres, że to najpiękniejsze chwile w życiu kobiety - doprowadzały mnie do szału. Niby ciąża nie choroba, ale zmienia diametralnie codzienność kobiety. Cóż, ten piękny okres z pięknem ma niewiele wspólnego.

Jak tylko lepiej się poczułam, biegałam. Najpierw 4, potem 5, w końcu 7 km. Przyszedł czas na 10. Pewnej słonecznej niedzieli, pełna entuzjazmu i radości wyszłam na lekkie bieganie do lasu. Taki trening przed Dychą, którą miałam ukończyć triumfalnie z brzuchem, ucierając nosa wszystkim sceptykom. Skończyłam po 2 km. Tempo 7:30, tętno 150. Myślałam, że to koniec. I to na najbliższe 7-8 miesięcy... Kto biega, ten wie, jak bolesna jest taka świadomość. Na szczęście biegaczka w ciąży, jak każda biegaczka, ma swoje słabsze dni. I to był ten dzień. Tak myślałam. Kilka dni później, podczas kijkowania w Kazimierzu Dolnym poczułam zew. Po 7 km rozgrzewki przeszłam do biegu. 2,5 km w 6:30 i zero zadyszki! Odzyskałam nadzieję. Tydzień później znów ją straciłam, i to po kilku krokach. Chyba jednak bieganie w ciąży nie jest dla mnie ;( Bardzo wspiera i motywuje mnie Maciek. Biega za mnie :)

Opinie...

W moim otoczeniu większość osób reaguje na moją aktywność w najlepszym przypadku pełnym dezaprobaty pomrukiem bądź jękiem o znamionach lamentu. Ale ja się pytam, dlaczego? Gdybym nigdy nie ćwiczyła a dopiero teraz porywała się na te wszystkie aktywności, wszelkie uwagi byłyby uprawnione. Ale ćwiczę regularnie od 2006 roku, z czego ostatnie ponad 3 lata były naprawdę intensywne! Moim zdaniem (i nie tylko moim) nagłe odcięcie się od tych bodźców, bez żadnej przyczyny, sprawiłoby, że czułabym się parszywie i dopiero wtedy bym sobie zaszkodziła! Jestem rozsądna, wsłuchuję się w siebie, reaguję na wszelkie sygnały. Gdy czuję się dobrze, ćwiczę. Lekarze zalecają zmniejszenie aktywności fizycznej tylko o 10%. Nie wiem, do jakiej "bazy" oni to odnoszą, bo mi zostało 10% - a nie ubyło ;p

Zobaczcie, tak to miałam robić:
http://www.pannaannabiega.pl/trening/bieganie-w-ciazy-co-mozna-a-czego-nie/



Plany, plany...

Żałuję, że nie jest do końca tak, jak sobie zaplanowałam. Że nie mogę być fantastycznym biegającym przykładem kobiety w ciąży. Zmieniłam plan, na razie jestem aktywna fizycznie "inaczej" i trzymam kciuki, żeby utrzymać ten poziom przynajmniej do 9 miesiąca...

W trakcie II trymestr (dopiero? w końcu?) a ja już w duszy i wyobraźni mam ciało Chodakowskiej, i po ciąży zamierzam je uzewnętrznić. Zapowiada się ostra walka, ale przegranej nie biorę pod uwagę! Już mam zaplanowany powrót do formy i pierwsze starty :) Mam w sobie teraz tyle siły i motywacji! One będą dojrzewać przez kilka miesięcy... Jak już wrócę na biegowe ścieżki, nawet Maciek mnie nie dogoni! Będę codziennie biegać mordercze treningi. Teraz sobie myślę, że do tej pory bardzo nie doceniałam swojego ciała, mimo wszystko za mało od siebie wymagałam.

Wszystko czas pokaże, trzeba go tylko nieco wziąć w swoje ręce.

piątek, 7 sierpnia 2015

Groupie w Parchatce

Nie biegłam. Robiłam zdjęcia, podawałam wodę i jedzenie, podnosiłam z ziemi, klaskałam, darłam się, wzruszałam. Czekałam.

Najpierw na Stokrotka Team - 9 dzielnych biegaczy i biegaczek z mojej firmy, w żarówiasto-zielonych koszulkach.


A potem na mojego Ultrasa...


Już w momencie, gdy Maciek podjął decyzję o starcie w tym biegu na 67 km, podziwiałam go niesamowicie. Dumna byłam, że tak trzyma się planu treningowego. Taki jest mocny, dzielny, konsekwentny. Patrzyłam na niego z zachwytem, zazdrościłam formy, mówiłam, że jest moim Kamilem Grudniem ;) i Czarnym Koniem... Podziwiałam, że tak solidnie przygotowuje się taktycznie, myśli o trasie, jedzeniu, piciu. Wieczorem przed startem wszystko miał tak uporządkowane, że patrzyłam na to oniemiała - nigdy nic w naszej przestrzeni nie wyglądało tak porządnie jak jego ekwipunek na ten bieg. Czuć było, że on czuje wielki respekt przed swoim pierwzym startem ultra. Nie miałam też żadnych pretensji, że potrafi zniknąć na 8 godzin w lesie. Wręcz przeciwnie, wspierałam i mam nadzieję, że on też tak to odbierał :) To było o tyle trudniejsze, że praktycznie od miesiąca nie biegam. A każdy biegacz wie, jaki to żal i rozpacz, choć u mnie nie takie straszne - o tym kiedy indziej...

Z drugiej strony bałam się. Maciek niezbyt dobrze znosił swoje dotychczas pokonane maratony. W końcu nadal mam czas lepszy od niego na tym dystansie, i niech tak zostanie ;p A tu miał przebiec 25 km więcej! Obawiałam się, że coś sobie zrobi, że dostanie skurczy, skręci kostkę, zabiorą go ratownicy, zgubi się, wkroczy na metę pełnym złości i żalu krokiem, jak na Pierwszym Lubelskim - to wspomnienie nawet w taką pogodę przyprawia mnie o dreszcze i łzy, brrr...

Mniej więcej o 13:00 zajęłam strategiczne miejsce z widokiem na długą prostą, na której spodziewałam się zobaczyć mojego bohatera. Czekałam. Podrywałam się z ławki i siłą woli zatrzymywałam serce w gardle za każdym razem, gdy wśród drzew toczył się człowiek w białej koszulce. Nareszcie, o 14:20, zobaczyłam Maćka! Biegł (to już coś). Popędziłam nie do niego, ale za linię mety, wyrwałam wolontariuszce medal i czekałam... Te sekundy trwały wieczność. Starałam się odczytać z twarzy Maćka jak najwięcej. Czy mam się bać, czy cieszyć. W zasięgu wzroku miałam ratowników medycznych, wodę, jedzenie, masażystów, zaparłam się mocniej nogami w ziemię i... jest!

Uśmiechnięty, prawie leciał przez ręce, z nieobecnym wzrokiem, jakby właśnie wrócił jednocześnie z piekieł i raju, szczęśliwy, że skończyło się cierpienie i jakby nie mógł uwierzyć, że ukończył ten bieg, i to w połowie stawki! Rozanielony, rozedrgany. Z dumą poprowadziłam mojego Ultrasa pod ramię do przyjaciół, którzy licznie i dzielnie wyczekiwali na Maćka. To było takie cudowne, że zostali, czekali, od razu do niego podeszli, wypytywali się, gratulowali. Widziałam, że Maciek bardzo stara się kontaktować ze światem, doceńcie to :) Potem odebrałam niezliczoną ilość telefonów i wiadomości - na wieść o każdym Maciek mrugał powiekami na znak przyjęcia informacji, po czym ja niezliczoną ilość razy zdawałam relacje :) Moja gwiazda ma menadżera! ;)

Potem słuchałam opowieści Maćka o biegu. Kazałam mu opowiedzieć o każdej minucie. Chłonęłam i wciąż patrzyłam się na niego z otwartą paszczą. Wiem, że są Ultrasi, nawet w zasięgu mojej ręki, ale ja właśnie patrzyłam na mojego Ultrasa!

Ultras szybko doszedł do siebie. Najpierw się odgrażał, że ultra to nie jego bajka, skupi się na szybkim bieganiu dystansu maksymalnie półmaratonu a kilka dni później... już wybrał termin, kiedy "wyrówna rachunki z Parchatką" - za kilka tygodni planuje wrócić na tą samą trasę, by przebiec ją szybciej i lepiej. Za to go kocham :) Kazałam mu tylko zrobić wszelkie możliwe badania, przede wszystkim serca, zanim porwie się na realizację kolejnych szalonych planów. Bo takie bieganie to już nie są żarty ;)

Poza tym po tym biegu doceniam rolę groupie tysiąc razy bardziej niż wcześniej. To jest rola bardzo odpowiedzialna i wyczerpująca. Wielkie ukłony dla każdego, kto mnie anonimowo bądź bardzo blisko wspierał!!!! Dziękuję!!!!

Parchatka - egzamin

Pierwszy ultramaraton za mną. Jestem niezwykle szczęśliwy, że dotarłem do mety, chociaż raczej zawiedziony stylem i czasem w jakim udało się tego dokonać. Ale to nic nowego, że długie dystanse nie są moją bajką. Nowością jest natomiast fakt, że czuję się bezpiecznie w sensie kontuzji. Maraton Lubelski okupiłem skręconą kostką, Orlen miesięczną przerwą ze strzykającymi stawami. Teraz jeszcze nie ma pełnej sprawności, stąd np. City Trail wolę odpuścić, ale ogólnie daję radę. Niezłe przygotowanie, miękka nawierzchnia, a może po prostu po 3 latach w końcu udało się wzmocnić aparat ruchu w dostatecznym stopniu? Obracając się w szkolnej retoryce – start oceniłbym właśnie na 3. No, 3+ niech będzie :)

31.07., noc
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... mogłoby być. Niestety w Karczmie Parchatka trafiliśmy na jakąś wieczorną nasiadówę. Pocieszam się że i tak był za łatwo nie usnął. Sam też trochę hałasuję blenderem – lepiej teraz niż o 4 rano...

01.08. godz. 5:00
Zawsze to lubiłem. Przedstartowe rytuały, sprawdzanie ekwipunku, ostatnie decyzje – co brać, a czego nie. Po tygodniowych namysłach decyduję się na opcję bezpieczną – biegnę w Cascadiach i kompresji na łydkach. Chyba dobry wybór.

Z ultrasami na starcie. Jakoś nie ma walki o pozycję...

6:00
Start. Wszystko fajnie oprócz tego, że pulsometr – grzeczny na treningach – teraz wyświetla jakieś dziwne rzeczy. Chyba z 5 km zajmuje mi walka ze sprzętem, w końcu się udaje. Lecę trochę za szybko. Ale wolniej się nie da. No nie da się i już!

Z lekkością i wiarą.

coś koło 7:00
Podpinam się do Adama. Biegnie z psem i jest dość gadatliwy. Fajnie. Ja ani psa ani gadanego nie mam, więc się uzupełniamy. Jakbym miał psa to też bym z nim biegał. Z kotem się nie da. A może jednak spróbować?

 Z Adamem i Tośką.

coś koło 9:00
Mój sześciołapny duet uciekł, ale dogoniłem Hankę – jak się okazało przyszłą zwyciężczynię wśród kobiet. Nie tak gadatliwa i psa nie ma... Pytam czy pierwsze ultra. Tak. A wcześniej? Trzy maratony. Po zamarzniętym Bajkale. Po Saharze. I gdzieś tam, nie pamiętam. A ja w Lublinie i Warszawie :)

Z Hanką.

od 10:15
Katastrofa. Do tej pory szło nieźle. Nawet bym rzekł, że jak na 38km ponad poziom oczekiwań. Ale człowiek głupi jest. Na zbiegu puszczam nogi, żeby kolana trochę odsapnęły. Na dole niby wszystko fajnie, ale w czwórkę coś włazi, więc od razu chcę rozciągnąć. I tu skucha, bo za szybki ruch daje efekt w postaci skurczu z tyłu uda. To będzie mój towarzysz już do samego końca. Chyba mnie lubi, bo chce, żebyśmy biegli jak najdłużej. Dalej z każdym kilometrem jest gorzej. I udo życie utrudnia, i koślawy krok biegowy sprawia, że problemy się mnożą – łydki, poślad, nawet ręce mówią, że im się to wszystko nie podoba. Coś też jest nie halo z nawodnieniem – chociaż chleję na potęgę i zagryzam solą mam wrażenie, że wszystko przeze mnie przelatuje nie docierając do skamlących o wilgoć komórek.

Z bólem i trudem.

ok. 13:00
Bochotnica po raz drugi. Więcej już chodzę niż biegnę, chociaż z górki da się jeszcze truchtać. Jak się trafi dobre nachylenie, to nawet frunę coś koło 6:00. Ale tylko na moment. Średnie tempo mniej więcej 8:00. Na popasie dowiaduję się, że niestety trasa nie ma 65 km, a chyba 67. W polotach 69. Poczułem się jakby mi ktoś znów wiek emerytalny podniósł... Poza tym miałem kolejny głupi pomysł – wolontariusz leje mi wodę na łeb. Rozkosz. Niestety grawitacja sprawia, że mokre na zimno robi się też wszystko to, co ponapinane. I napina się jeszcze mocniej. Za Bochotnicą ostre podejście – nawet nie udaję, że mi się spieszy. Dalej płasko, może nawet lekko w dół, ale próby biegu coraz bardziej są tegoż karykaturą.

Z Pańcią na mecie. Zdjęcie z Pańcią, Gregiem i piwem wszyscy znają, to nie wrzucam.

14:20
Wpadam na metę. Poważnie! To był sprint! A że wyglądałem jak paralityk – trudno. Meta to niesamowite przeżycie. Pańcia z medalem, Greg z piwem (sorry naprawdę było poza zasięgiem, innym razem:), różne znajome, uśmiechnięte mordy biegowego światka... U mnie energii za grosz, więc tylko siedzę i się głupkowato uśmiecham. Ale jestem szczęśliwy. Przemyślenia? Na tym etapie szczątkowe. Jak było? Yyy... ciężko? Jaromir – hasaj sobie te ultry swoje, powodzenia. Ja się będę rozkoszował dychą na asfalcie. Co sobie myślałem jak biegłem? Przez ostatnie 5 km ani jednego cenzuralnego słowa. Jak się czuję? Yyy...

Dziś jestem prawie tydzień po. Ból przemija, chwała pozostaje i takie duperszmity... pobiegłbym to jeszcze raz :) Póki co jednak trzeba się oszczędzać. Więc po prostu trzymam kciuki za innych – Chudych Wawrzyńców, Ironmanów, Cititrailowców!

 Z najlepszym ziomkiem w tym tygodniu.


poniedziałek, 20 lipca 2015

Szkoła ultra – Parchatka welcome to

Jak byłem mały i wracałem ze szkoły, to mama mnie pytała „czego się dziś nauczyłeś?”. Chcąc nie chcąc powtarzałem sobie co nieco. W tym tygodniu odbyłem najlepszą biegową lekcję w tym sezonie. Zatem powtarzamy i teraz.

Lekcja 1 – nawigacja


To mój pierwszy trening po wyznaczonej trasie. Zazwyczaj biegam tam, gdzie mi się krzaki bardziej podobają. Tu trzeba się trzymać ścieżek, które sobie org wymyślił – czasem po szlaku, czasem przez chaszcze. Czasem niekoniecznie miałem pewność w którą odnogę wąwozu skręcić, a czasem krążyłem wokół jednej chatki-parchatki ze 4 razy, zaliczając przy tym skok przez chwiejny płot. Raz nawet przypadkowo się cofnąłem o kilometr :) Wnioski:
  • północ w zegarku na górze, nigdy więcej opcji kierunek biegu na górze – łatwiej zorientować trasę względem kierunków świata i trudniej wykonać manewr „cofnij się o kilometr”
  • na skrzyżowaniach skala mapki 80-120m (cokolwiek to znaczy) najlepiej daje radę; i miło trochę zwolnić, żeby Garmin nadążył aktualizować kierunek biegu; zwłaszcza jak trzeba np. skręcić w lewo, a w tym kierunku idą dwie ściechy, które potem się mocno rozwidlają; warto stracić kilka sekund, potem zmiana ścieżki na właściwą to albo destrukcyjne dla psychiki cofanie, albo niszcząca ciało wspinaczka i złażenie przez górkę między wąwozami
  • mam drona! no dobra, nie mam, ale wyobrażam sobie, że mam: strzałka w górę na zegarku – dron leci wyżej, widać większy obszar, ale mniej szczegółów, strzałka w dół – odwrotnie
Tu się nie da zabłądzić!

 
 A tu już tak... które lewo, to właściwe lewo?

Tak, tak - właśnie tam!

 Srsly Garmin? Na szczęście w krzakach po prawej czai się mostek.


Lekcja 2 – ciało pełne ograniczeń


Jakieś 2-3 tygodnie temu zrobiłem sobie trening na Polesiu. „Tak jakby pierwsze 30km”. Wyszło fajnie, nawet bardzo fajnie. Nawet sobie pomyślałem, że skoro jestem w dobrej formie, to może w ramach ultra uda mi się poprawić niezbyt wyśrubowaną życiówkę w maratonie. Cytując stare chińskie przysłowie: „ni-hu-ya!”. Dziś już wiem, że tempo 7:00 to bardzo dobre tempo, czasem wręcz nieosiągalne :) A jak się podchodzi pod górkę, lub co gorsza wbiega, to i tętno podchodzi pod jakieś dziwnie wysokie wartości. Oj, szybko następuje zużycie materiału... Co gorsza nawigując się zegarkiem zdradzieckiego tętna nie widać i łatwo się zapomnieć, a to potem dość boleśnie wraca. Sponiewierało mnie bardziej niż 5h marszobiegu w Bieszczadach na wiosennym obozie. Najbardziejszą piętą achillesową jak zawsze okazał się lewy poślad. Może to wszystko przez lekkie odwodnienie – 2 litry wody to stanowczo za mało w takich warunkach i ok. 27km chciałem wybebeszyć i wylizać bukłak.

Plusem niesamowitym za to okazało się żarcie. Dzięki inspiracji Waldka Puły (Póły? :) przerzuciłem się z żeli na handmade batoniki - świetnie dają radę!

Morda pełna ograniczeń. Z samojebek to się muszę na warsztaty do Grega zapisać...

Lekcja 3 – teren i buty


To je teren i trza brać buty terenowe! Trochę nie wiedziałem czego się spodziewać – na wcześniejszym treningu w tej okolicy sporo było przelotów po asfalcie i szutrówkach. No to pomyślałem, że oszczędzę miękki bieżnik w Talonach. Drugi raz tak nie zrobię, nawet jakby mi ktoś kazał po biegu siedzieć i ten bieżnik zębami ścierać.

To je teren!

A tak poza tym to już nie mogę się doczekać :) Przygoda, przygoda – każdej chwili szkoda... Naraz tyle w życiu jeszcze nie przebiegłem i jest to pierwszy start, kiedy właściwie nie mam pewności, że dotrę do mety, ani bladego pojęcia ile może to zająć. Niespodzianka za niecałe dwa tygodnie.

 33km - Renia! Naprawdę się stęskniłem.

 Żarcie jest, widelca brak. Trzeba żreć makaron łapami.