poniedziałek, 31 października 2016

Do porzygu!

W połowie porodu, omdlewając po raz trzeci, usłyszałam za sobą szept położnej: "Pani ma chyba bardzo niski próg bólu...". Potem wyłam i wiłam się w cierpieniach, gdy już podłączona pod ktg, usłyszałam, że właściwie to nic się nie dzieje i te skurcze to takie małe skurczyki. (Do tej pory uważam, że na pewno ktg było zepsute).

Takie progi, granice, zwane granicami komfortu, ma każdy z nas, w każdej sferze życia. Chodzi mi po głowie tekst o tolerancji (dys)komfortu życia z Alutą, ale musi to we mnie dojrzeć. Teraz chcę podzielić się z Wami doświadczeniem z ostatniego biegu, biegu o złotą dynię.

Bieg charytatywny, mały, ciekawy teren, blisko domu, chłód. Cud, miód.

Miał być trening, tempówka. Tempówek nie lubię, bo męczą. Mądre głowy jednak radzą, żeby je biegać, bo są efektywne. Start to dobra motywacja do ciężkiego treningu. Patrzę na profil trasy. Nie będzie tempówki. Ta bolałaby za bardzo, bo same góry. 
Nie trening, więc start. Jak startuję to na maksa. Ta dynia to mój drugi bieg na 5km. Unikam tego dystansu jak ognia, bo jest dla mnie najbardziej męczący. Trzeba biec od początku najszybciej jak się da, a drugą połowę przyspieszyć. Nie umiem tego, bo nie znam swojej granicy. 
Nie wiem, gdzie jest ta magiczna linia, że biegnę całych sił, wypluwam płuca, zamęczam nogi, ale nadal biegnę, jeszcze nie mdleję. Zwykle, nawet podczas startów, zostawiam sobie spory margines komfortu. Żeby dobiec. Patrzę na zegarek i oceniam, czy nie biegnę za szybko, usprawiedliwiam się, żeby móc zwolnić. Co więcej, nie wiem, czy ta linia jest wyznaczona przez moją psychikę czy ułomności fizyczne.
Bieg o dynię postanowiłam polecieć bez patrzenia na liczby. Słuchać swojego oddechu, czuć nogi, brzuch, ręce. Rozmawiać ze sobą, motywować się. Na starcie trzęsłam się jak galareta. Nie z zimna (zrobiłam niezłą rozgrzewkę – 2,5km), ale ze stresu. Oto za chwilę okaże się, czy choć odrobinę zbliżę się do granicy. Czułam się nieźle dysponowana, więc chodziło o to, żeby umieć docisnąć w odpowiednim momencie. Nie wzięłam nawet wody, pierwszy raz ever! Tylko jak poznać, że jestem blisko...
Na ostatnim kilometrze wyprzedziłam w końcu Magdę Gajek (dziękuję Ci za ten bieg), robiłam uskrzydlający zbieg, widziałam z góry metę i... poczułam TO! Moje ciało było tak zmęczone, że krzyczało: "Zatrzymaj się w tych oto krzakach i ulżyj sobie!" Do porzygu! Cudowne uczucie. Tak mnie to uradowało, że straciłam rytm i wyprzedziła mnie Renata Wójcik, co dodało mi jeszcze więcej motywacji do samozniszczenia. Dzięki Renata! Za linią mety padłam na zimną i mokrą trawę - cudowne uczucie po raz kolejny.

Niby taki prosty, niezbyt zobowiązujący bieg, ale dał mi odpowiedź na pytanie, czy z tym całym moim progiem szybkościowo-wytrzymałościowym chodzi o moje ciało, czy głowę. Stawiam na to drugie. Po tym starcie czuję się rześko, świeżo. Czuję, że był to moment przełomowy w dochodzeniu do formy po ciąży. Bo miało być tak pięknie, szybko, rekordy miały padać jak z rękawa. Bujda! Trzeba swoje wybiegać. Może w końcu się odblokuję. Niby trening spontaniczny, ale jak się chce realizować cele i marzenia, to trzeba robić konkretną robotę. Nie ma drogi na skróty.

PS. Czas 23:47 dał mi 7. miejsce wśród kobiet
PS. Plusem małego biegu jest to, że na jednego uczestnika przypada większa liczba fotografów, więc mam dużo zdjęć, w końcu! Dzięki!

sobota, 8 października 2016

W poszukiwaniu równowagi

Środa. Zimno i leje. Maciej zabiera Alutę do ortopedy. Zabiera też samochód. I torbę dziecięcą. A w niej... W międzyczasie ja szykuję się żwawo do dobiegnięcia na moje 2 godziny aerobiku. Muszę wyjść wcześniej, żeby jeszcze zdążyć zmienić strój biegacza na strój fitnesski. Taka jestem z siebie zadowolona, że nie idę na łatwiznę, nie jadę autobusem, nie pożyczam samochodu. Maciej zabiera torbę dziecięcą. A w niej... klucze do domu. Atak paniki i wściekłości mija szybko. Telefon do teściowej, która zjawia się szybko w asyście taksówkarza. Całować i kochać teściową! Tak nie poszłam na łatwiznę, że zajechałam pod klub taksą.

Po co ja się tak stresuję? Sama sobie stwarzam takie sytuacje. Po co?

To zdarzenie, nie pierwsze tego rodzaju, dało mi do myślenia. Ciągle się z Maciejem szarpiemy z czasem, nie mamy chwili spokoju, pędzimy. Przekazujemy sobie dziecko w drzwiach, na spacerach, w klubie. Musimy być zgrani co do godziny, planować posiłki, pakowanie, kolej na samochód. Mamy wieczorne odprawy i pytania "Kowalski! Analiza!". Ciągle wprowadzamy modyfikacje do planu dnia, żeby ograniczyć do minimum ryzyko frustracji. Balansujemy wokół punktu zwanego równowagą. Czy taki punkt istnieje? My go ciągle obchodzimy łukiem, czasem bardzo szerokim. Nie umiem odpuścić. Próbowałam, ale kończyło się to złością na złą dietę, kuchnię do odgruzowania, treningi od zera. Mówi się, że nie da się być wszędzie na 100%. Gdzie jest ta granica? Jak podzielić swoje siły? W pracy na 90%, w domu na 60, w sporcie na 80? I ile to będzie w praktycznych działaniach? A co, jeśli nie zauważę, że w jakimś aspekcie staczam się na dno? Chociaż chwila, mam takie denne tematy... Kwestie dbania o urodę i garderobę są mi bardzo odległe :D Fryzjera nie widziałam od lat (!), hybrydę miałam ostatnio jakieś 2 lata (!) temu, kosmetyczka zdążyła przenieść swój salon a w Lublinie otworzyło się kilka galerii, w których nie byłam... Wracając do tego ciągłego organizowania - wolę pędzić, padać na twarz wieczorem, ale zasypiać ze świadomością, że zrobiłam tego dnia wszystko jak najlepiej się dało. Tata, mama i dziecko mają być szczęśliwi.

Mogłabym odpuścić, a jakże. Na przykład nie prowadzić aerobiku sześć dni w tygodniu. Albo nie biegać 3-4 razy w tygodniu. Nie startować. Nie układać planu treningowego. Nie chodzić z młodą na basen. Mogłabym. Bo co za przyjemność biegać męczące tempówki po ciemku na ścieżce nad Zalew? Albo w deszczu i zimnie jechać na basen, żeby pobrodzić przez pół godziny? Więcej zbierania niż moczenia dupska. A stać w korkach, żeby godzinę poskikać? Bez sensu. Zwlekać się z poziomu podłogi na trening, bo kiedy indziej będzie bez szans? Po co? Wypluwać płuca na zawodach, za własne pieniądze się tak umęczyć? Phi!

Robię jednak to wszystko, mimo chwilowej niechęci, pokonuję w sobie lenia, dostrzegam szerszą perspektywę, przyjemności i korzyści. Wtedy chcę. Widzę swoje cele, wiem jaka droga do nich prowadzi. Robię to, tu i teraz. Żeby każde dalsze tu i teraz było lepsze i przynosiło jeszcze więcej satysfakcji. Żeby nasze życie było lepsze, wypełnione po brzegi i soczyste. Na tyle, na ile pozwala nam na to nasza wyobraźnia, motywacje, chęci, możliwości. Żeby stawać się ciągle lepszą wersją siebie ;) Wiadomo, że Boltem czy Chodakowską nigdy nie będę, ale to chyba nie zwalnia mnie z ciągłego progresu. Mamy po prostu swoje ograniczenia, każdy ma. I ułatwienia. Nie ma co porównywać, nawet jeśli pozornie sytuacja wydaje się podobna. Tego nauczyła mnie Ala.

Jeśli ktoś nie lubi aktywnego trybu życia, to nie. Jego sprawa. Każdy żyje tak, jak sobie ułoży. Każdy z nas ma moc sprawczą. Chcieć to móc, powtórzę to po raz kolejny, do znudzenia. Jeśli czegoś nie robisz to znaczy, że nie chcesz. I nie mów mi, że ja to mam lepiej, bo dziecko grzeczne. Jakbym miała niegrzeczne, to też bym znalazła sposób. Kiedyś mi mówili, że ja to mam lepiej, bo nie mam dziecka ;p Nie dogodzisz innym. Możesz tylko sobie i swoim najbliższym, ot co. I nie mów mi też, że masz tak źle, nie da się, nie ma szansy, zazdrościsz, ale, ale, ale. Może po prostu aż tak bardzo nie chcesz, powiedzmy, biegać? Nie każdy musi. Masz inne priorytety, inaczej spędzasz czas. Nic na siłę. Bądźmy ze sobą szczerzy. Nie mów mi też, że pogoda zła, że lepiej sobie odpoczniesz w łóżku, że jeden kawałek ciasta nic nie zmieni, że wymyślam z tym wegetarianizmem. Tak żyję, lubię patrzeć jak robią to inni, czerpać z doświadczeń, szukać i obserwować. Nie lubię oceniania. Bardzo się staram tego nie robić, choć zdarza się ;) Gdy mnie kusi, przypominam sobie swoje pierwsze tygodnie po porodzie - dla kogoś patrzącego z boku musiałam wyglądać bardzo marnie. A przecież w środku byłam taka szczupła, szybka i silna! :D

Nie mazgaić się i robić to, na co macie chęć! Ja mam chęć na... Biegam, bo lubię lasy, więc do zobaczenia jutro!