niedziela, 24 maja 2015

Skórzana rocznica


Kiedyś z okazji Walentynek zrobiliśmy taką oto trasę.

To już 3 lata, odkąd zaczęliśmy biegać. Skórzana rocznica. My za chwilę będziemy obchodzić drewnianą. Kto wie, może też dzięki wspólnym kilometrom czujemy się cały czas jak w miesiącu miodowym? :)


Pierwszy półmaraton i ukochana koszulka.

Ulubiony moment po biegu.

Dycha. Wtedy jarałam się czasem 56 minut :)

W najlepszym Starym Gaju.

Ileż się Maciej musiał przekleństw osłuchać ode mnie na początku! Pierwszą próbę podjęliśmy na Bronowicach, mieszkając na osiedlu o wątpliwej urodzie i poziomie bezpieczeństwa. Udało się wyjść. Tak jakby jeden raz. Podziwiam Cię Kasiu, że mieszkasz tam teraz i masz z biegania tam przyjemność. Ja kilka lat temu byłam na to cienka.

Mnóstwo miejsc zwiedziliśmy w biegu. To szybszy i ciekawszy sposób na wycieczki.

Nowa okolica dała większe możliwości. Las, wąwóz, spokój. W międzyczasie Dziki Maraton, tłumy harcerzy-wolontariuszy – wtedy jeszcze byliśmy zaangażowani. Znajomi albo biegi organizowali, albo biegali, albo jedno i drugie.

Kocham długie wybiegania. Tiaa.
Zaczęły się "biegi" po wąwozie z brzydkimi słowami, łzami i nerwami. Teraz się śmiejemy, ale wtedy nikomu nie było do śmiechu.

:)
Czemu wytrwaliśmy? Cieszyły postępy, kusiła Pierwsza z Pierwszych Dych. Pierwszy start, świetna impreza. Rezultat żałosny w porównaniu do obecnych, bo 1:06. Potem Biegnij Warszawo, tysiące ludzi, koszulka, którą do tej pory wybieguję i uwielbiam. Ta atmosfera – podniosła, uroczysta, ludzie, biegacze, wszędzie ludzie. Półmaraton warszawski. Ten słynny, 2013, zimowy, jedyny z minusową temperaturą. Pierwszy raz taki dystans. Ileż ja błędów i dziwnych rzeczy wtedy robiłam! Tak bardzo nie znałam swojego organizmu. I głowy.

Kilka dych współorganizowałam. Płakałam na mecie Pierwszego Lubelskiego Maratonu, w którym biegł Maciek. Jak ja płakałam, wzruszałam się! Im było tak ciężko, walczyli do końca! Dosłownie! 

Nadszedł czas na maraton. Może za wcześnie? Czas 4:56 czy jakoś tak to marszobieg właściwie. Potem kolejny, Poznań, 4:06. Górski Lubelski, 4:07. Najcenniejszy. Po drodze 3 obozy biegowe. Niższa waga, więcej ćwiczeń, inne odżywianie, różne techniki treningowe, eksperymenty. Nudy nie ma, oj nie!

Była krew, dużo potu i łez. Złości i radości. Dumy i zwątpienia. Długo dochodziłam do momentu, że mogę sobie pobiec „na luzie” 20 km i podziwiać przy tym widoki. A jeszcze tyle przede mną, jeszcze tyle mogę, moje ciało tyle może! Po coraz lepszych czasach wierzę, że stać mnie na wiele. I będę ciężko trenować, by móc doświadczać najcudowniejszych uczuć, które daje mi bieganie.

A kocham przede wszystkim te chwile, gdy na mecie wpadam ledwo żywa, nic nie widząca, w ramiona Maćka, i on jest taki dumny, i ja taka szczęśliwa! Bo to ja sama sobie zawdzięczam kolejne zwycięstwo, kolejny sukces! Tylko ja wiem, ile pracy to kosztuje.

Warto.

Nasze życie zmieniło się radykalnie. Już nie ma wątpliwości, co robimy w weekend, w wakacje. Rytm określają treningi i starty. Poza tym toczy się normalne życie – moja praca na etacie, własna działalność Maćka, aerobik, impro… Dzięki bieganiu zyskał każdy z tych obszarów. Choćby moje klubowiczki – odkąd biegam, mam takiego powera, że wszystkie moje zajęcia są kardio :) I widzę, że one chętniej ćwiczą, odkąd widzą, że staram się rozwijam i sport jest fajny :)

A najważniejsza rzecz, jaką zmieniło bieganie to LUDZIE! Mnóstwo wspaniałych, wartościowych osób spotkałam i nadal spotykam dzięki wyjątkowej atmosferze wśród biegaczy. Mijamy się na biegowych ścieżkach, spotykamy na startach, kiedyś przy wolontariacie. Zawsze jest z kim porozmawiać, pójść na... soczek czy wyjechać. Zawsze jest ktoś, kto jest moją inspiracją i ktoś, komu mogę pomóc ja. Albo po prostu pobyć razem, pogadać o bieganiu, o dietach, sprzęcie i innych fascynujących rzeczach. (Z rozmowami o bieganiu jest jak z gadaniem o dzieciach przy bezdzietnych, dlatego większość naszych przyjaciół biega ;p)

Już nie boję, się co będzie z bieganiem. To pasja, która zakorzeniła się na dłużej. Nie ma nudy. Jest jeszcze tyle gór do zdobycia!

poniedziałek, 11 maja 2015

Maraton Lubelski - najcenniejszy medal

W ostatnich dniach podjęłam trudną dla siebie decyzję. Biec Maraton Lubelski nie na czas, ale na samopoczucie. By cały czas biec, cieszyć się każdą chwilą i ukończyć go w jednym kawałku, bez bólu i kontuzji, która wyeliminuje mnie z aktywności. Decyzja trudna ze względu na ambicje. Ale słowo się rzekło, stoję na starcie.

10, 9, 8... START!

Spokojnie, tylko spokojnie, pamiętaj. Tłum nie może Cię porwać, przed Tobą pierwszy podbieg. Oddychaj, biegnij, nogi luźno. Poszło. Oczywiście przebiegając znów przy Litewskim, przyspieszam. Muzyka, wiwaty. Gdy wszystko cichnie za plecami, zaczyna się poważny bieg.

Przy Racławickich mijam Artura Kerna. Trzeba się pokazać, wstydu nie narobić. Uśmiech, prosta postawa. W końcu Perfect Runner. Dziewczyny z pomponami, chłopaki z syrenami. Biegnie się przyjemnie, uśmiech od ucha do ucha, i ta myśl - spełniam marzenie, mam zamiar się tym cieszyć.

Na Kraśnickich spotykam kolejnych kibiców - Łukasz i Krzysiek rozśmieszają, rozpraszają, motywują. Długi zbieg, najszybszy kilometr. A i tak się pilnuję. Czuję się świetnie, przed chwilą wszedł pierwszy kawałek banana od mojej mężowskiej obstawy. Maciek na razie tylko dojeżdża co jakiś czas. Na stałe dołączy później.

Podbieg pod Kosmowskiej. Wchodzi w nogi, ale idzie gładko - wzruszam się, gdy widzę na rogu moich rodziców, takich dumnych. Tata zachęca, żebym z nimi chwilę pogadała, no co za córka, widzi rodzonego ojca i ucieka.

Wdrapałam się. Pomarańcze. Kocham ten smak, kibice życzą smacznego. Chłopak z megafonem informuje o moim posiłku wszystkich w promieniu kilometra. Aby do okolic Olimpu, tam czekają przyjaciele, Magda i Marcin. A tu niespodzianka, wcześniej mijam Anetę z aparatem, jak miło, od razu więcej energii.

To już 12km. Mignęło niepostrzeżenie. Jest duszno, gorąco, w tych okolicach bezwietrznie. Jakim cudem ktokolwiek przebiegł poprzednie Lubelskie, kiedy upał był nie do wytrzymania?

Andersa, zbieg, ale niezbyt przyjemny - przygotowuję się do mordęgi Mełgiewską. Jeszcze nie wiem, że Mełgiewska to lajcik w porównaniu do dalszego odcinka...

Mówię Maćkowi, żeby odjechał, muszę się skupić.


Mełgiewska jest pod górę, pusta, długa, nudna. Jakby na życzenie zjawia się przy mnie Biegowa Przygoda. Rozmawiamy chwilę o butach. Tak, nowiusie, ale już biegałam w tym modelu, są idealne. Jednocześnie stopy palą mnie, jakbym biegła po rozżarzonych węglach. Kilka fotek i Krzysiek dopada ze swoim aparatem kolejnych biegaczy. Skąd on czerpie taką siłę?

Most na Grygowej, wieje. Staram się schować za chłopakami przede mną, ale to nic nie daje. Zwalniam, męczę się, trochę się złoszczę. Na półmetku melduję się z zapasem 4 minut do złamania 4h. Ale ta myśl pojawia się przez sekundę. Wiem, co mnie czeka w drugiej połowie, w moich wyobrażeniach cięższej - teren bardziej pod górę, a nogi już niezbyt świeże.

Aby do 30km, potem podbieg a potem to prawie meta...

Nie wiem natomiast, że najtrudniejsze, gorsze od Jana Pawła, będą 2km zaczynające się od Dywizjonu... Mordęga na całego. Długi podbieg, wszędzie samochody, ciasno, duszno. Wyprzeda mnie grupa na 4:00. A może jednak... Marek mówi, żebym się ich trzymała. Staram się. Wychodzi przez 200m. A niech biegną beze mnie, nie da rady.

Maciek dołącza na stałe. Jego pomoc jest nieoceniona. Wystarczy, że spojrzę, już jest przy mnie. Komunikujemy się gestami, mimo, że spokojnie mogłabym rozmawiać. Nie pozwala mi marnować energii. Żel, banan, pomarańcze, woda, mam wszystko. Stara się mnie chronić przed wiatrem, gada głupoty, rozśmiesza. Jestem raczej w dobrej kondycji, reaguję. Czasem mówi mądre rzeczy, na przykład, że dobrze jest coś teraz zjeść, bo będę miała siły na finisz. Wierzę. Jem. Mam siłę. Już go nie odganiam. Tak dobrze mi, kiedy jest za mną. Nie jedzie jednak obok, bo wtedy sugeruję się jego tempem. Jest za mną, czuwa. Dzielny.

Przed słynnym podbiegiem na Jana Pawła długi zbieg. Zaczyna padać. Chłodno. Dla mnie pogoda idealna, trochę ślisko. Byłam psychicznie perfekcyjnie przygotowana na ten fragment. Biegło się znakomicie. Mega doping, foty, uśmiechy. Ludzie niestety zaczynają iść, łamią się. Słyszę dźwięki rzeźnickiej muzyki puszczane przez Martę z Perfect Runner. Mam tę moc!

Puszczam buziaka do Maćka, tak dobrze się czuję, tak kocham jego i ten Maraton.



Jeszcze tylko Roztocze, ostatnia wspinaczka. Dołączam do elitarnej grupy "nie szłam Jana Pawła". Wymyślam jeszcze nową "nie szłam Roztoczem". Maciek śpiewa mi "Ech, Roztocze, ileś mi krwi napsuło..." Uśmiecham się, przypominam sobie obóz w Bieszczadach z Kamilem Grudniem, jak mantrę powtarzam "Smerek, Smerek...".

Jestem na Kraśnickich. Kiedy to zleciało?! Maciek mówi, że będzie życiówka. Nie będzie. Ale to nic, nie zależy mi. Jest tak pięknie.

Jakiś nieznajomy dopinguje, zawiesza się i pyta pełen entuzjazmu "Szuby biegają?" Tak, tak, to my! Jakie to miłe, szalenie!

Ze sznurka samochodów wyróżnia się jeden biały - Bon Appetit. Ze środka krzyczy i dodaje otuchy głowa Karola. Od razu się prostuję, jest lżej. Dzwoni Ela z Poznania, rozmawia z Maćkiem. Poznań... Cudowny maraton, przypominam sobie to szczęście na mecie i już nie mogę się doczekać. Dzwoni Marcin, ciekawy jak idzie. Maciek odpowiada, że jest świetnie, zaraz będziemy. Uśmiecham się. Jest świetnie.



Przypominam sobie opis trasy zrobiony przez Pawła Wysockiego. Kilka zdań i po maratonie. Tak właśnie mijają mi kolejne kilometry, szybciutko.

O matyldo, to już 40km. Pokazuję Maćkowi palcem. On chyba myśli, że ma się odwalić. Macham mu, że nie, nie. Patrz! 40km! Czuję się super. Wolno biegnę, ale jest ok. Punkt z wodą. Ania i Dorota. Kiedy dołącza Dorota i śpiewa mi piosenkę o tym, że pędzę jak Szost, biegnę chyba w tempie finiszu na 10km, taki zastrzyk energii! I wtedy trach... Prawa powięź. Pokazuję palcem na nogę. Kij z nogą, patrz!

Przede mną meta!

Patrzę z niedowierzaniem, już?! Od środka rozsadzają mnie emocje, zbliżają się do gardła, wpadam na pełnym speedzie (no, na miarę możliwości), nawet nie patrzę na zegar, dziś mnie to jakoś nie obchodzi. Dziwne rzeczy dzieją się z łydką, potknę się o własną nogę? Kij z łydką, cicho siedź! To meta! Wpadam w ramiona Maćka i długo, długo płaczę... Pół roku na to czekałam, nie zamierzam się powstrzymywać. Jest idealnie. IDEALNIE.

Na szyi medal, gratulacje od przyjaciół i rodziców. Szukam Kasi. Moja maratońska siostra jak zwykle z sukcesem, w świetnej kondycji. Cieszę się jej powodzeniem.

Droga pod prysznic jest długa i kręta. Spotykam znajomych, zamieniamy kilka słów. Spotykam nieznajomych, z którymi wymieniam uśmiechy i gratulacje. Tak po prostu, znakiem rozpoznawczym jest ten najcenniejszy medal na szyi.

Pierwsze wrażenia opisuję Gosi, która się mną zajęła, niesie plecak, podaje ubranie... Po gorącym prysznicu przychodzi zjazd energetyczny. Dziubię tępo makaron, rozmawiam z Sylwią. Klecę słowa z trudem. Jeszcze czekamy na dekorację Kasi, na nią zawsze trzeba czekać z tego powodu. Idziemy na mega burgery, smakują nieziemsko.

Nieziemsko smakuje też ten dzień, ten medal. Te 4:07:03 netto. Oficjalnie 11 sekund gorzej od życiówki sprzed pół roku. Jakoś się tym nie przejęłam. Nie trzeba zawsze robić życiówki. Ja to mówię! Chora z ambicji człowieka!

To był Maraton Lubelski, górka, dół, górka, górka. Wiem, że gdybym pobiegła kilka tygodni wcześniej na Orlenie miałabym piękną życiówkę. Ale na to mam jeszcze całe życie, nowe cele. Nie sztuką jest maraton przebiec tak, że się pada, ma kontuzje, doświadcza ściany i wielu innych nieprzyjemnych rzeczy, wynikających ze złego przygotowania. Sztuką jest przygotować się na taki czas, żeby w miarę komfortowo przebiec cały dystans. Nie byłam przygotowana na szybciej na Lubelski. Po prostu. Trzeba doświadczenia. A to przychodzi z czasem. Po kilku godzinach pojawiły się myśli, że mogłam dać z siebie więcej, że dałabym radę urwać... Staram się je odganiać, nie mam do siebie pretensji.

Nie powiem, że było lekko. Nawet ostatecznie sympatyczny podbieg pod Jana Pawła na wykresie wygląda słabo, wolno. Ale może gdyby nie to zwolnienie, nie dobiegłabym do mety? Nie było lekko i przyjemnie, ale bardzo satysfakcjonująco. Byłam na tyle dobrze przygotowana, że bez ścian i myśli typu "ten rów jest na pewno bardzo wygodny", bez potrzeby marszu, przebiegłam najtrudniejszy miejski maraton. W niemal identycznym czasie przebiegłam płaski Poznań...

Spełniłam swoje marzenie. Maraton w moim rodzinnym mieście.

Pomogli w tym niesamowici wolontariusze. Tak bardzo wspierali, uśmiechali się, marzli i mokli dla biegaczy. Bez nich to wydarzenie nie miałoby szansy na powodzenie. Dziękuję!

Pomógł Maciej mój najlepszy. Współpraca na trasie była idealna. Jak w codziennym życiu. Od 12 lat...

Kocham bieganie maratonów :)

niedziela, 10 maja 2015

Maratońskie łzy 2, czyli faceci (nie?) płaczą


10.05, 13:07, Plac Litewski – meta. Justyna ryczy jak bóbr. Standardowa sytuacja pomaratońska. Ale ja też mam świeczki w oczach, a to już coś nowego.

Jestem facetem. Tempo, czas, dystans. Na zawodach nie ma pitu-pitu. Nie ma miejsca na wzruszenia, bo trzeba wziąć się w garść i napieraać do przodu! Boli, bo musi boleć. Bo szukasz kresu swoich możliwości w konfrontacji z dystansem 5, 10, 21 czy 42km. Bo jak odpuścisz, to będziesz czuć się paskudnie. Więc nieważne co krzyczą kibice, co doskwiera i obciera. Nieważne, że się nie chce – jedziesz dalej! Tempo, czas, dystans.

A dziś jechałem rowerem. Wysiłek jak u emeryta na spacerze. Tempo, czas, dystans – to był świat Justyny. Ja jedynie pomagałem jej w walce z trudną, maratońską trasą. Banan, pomarańcza, woda... Dobre słowo... Tylko i aż tyle. To nie nasz pierwszy raz. Tyle, że na dyszkach człowiek mierzy się z trochę innym rodzajem zmęczenia. Zaś na maratonie w Poznaniu byłem z nią bardziej z doskoku, a nie cały czas obok.

Dziś ramię w ramę jechałem całą drugą połówkę. Tą trudniejszą połówkę, gdzie zmęczenie jest już ogromne, wypatrujesz „ściany” i czekasz na mityczną ulicę Jana Pawła, którą widzisz codziennie, ale nigdy nie wydaje się tak stroma jak tego jednego dnia w roku. Banan, pomarańcza, woda, wsparcie. Tylko tyle da się zrobić. Tylko, nie aż. Bo chociaż chcesz ulżyć ukochanej osobie, to nie weźmiesz jej na bagażnik czy na hol, nie dopchasz do mety, ani nie doniesiesz. Możesz dać łyka wody i bezradnie patrzeć jak się męczy.

Dlatego po przekroczeniu mety ja też miałem świeczki w oczach. Bo to taka metametafora. Dziękuję za wszystkie kilometry. Za bycie w tej drodze razem. Za krótkie cmoki w powietrze pomiędzy tysiącami kroków. Za upór i konsekwencję. Za wspólne cele. Za miłość.


wtorek, 5 maja 2015

Zgodnie z planem, zgodnie z sercem

Ostatnia Dycha weszła mi na ambicję. Miało być szybciej, nie dało się. Chyba trzeba by coś potrenować, żeby było lepiej. No i zacząłem. Mam plan treningowy, po raz pierwszy od ok. dwóch lat, czyli od ostatniej poważniejszej kontuzji – skręcenia kostki.

Te dwa lata dały mi bardzo dużo, w głównej mierze dlatego, że nie miałem planu. To fajne. Tuż przed wyjściem na trening chwila zastanowienia na co się czuję – lepiej lżej, czy ostrzej, długo czy krótko? Wytrzymałość? Siła? Szybkość? Jedziemy! Podstawowym celem było nie przemęczyć organizmu i nie zrobić sobie krzywdy. Dawało radę, działało, był progres.


Aż okazało się, że chcę jeszcze więcej / szybciej / lepiej. I zobaczymy dokąd na tym dojadę. Na razie robię plan wg Pauli Radcliffe. Dziś tempówka 4,8km. Jak wstałem rano z łóżka, to sobie pomyślałem „ło Jezuuu, nie chce mi się...” Do kontuzji jeszcze droga daleka i niezbyt się boję długofalowego przemęczenia, ale ciekawe jest dla mnie doświadczenie, że się nie chce. W listopadzie w górach ktoś (Dracon?) mnie spytał, co robię jak nie mam ochoty na trening. Jak to nie mam ochoty?! Czasami czekam cały dzień, żeby w końcu potruchtać... A tu nagle się nie chce... No nic, odpowiadając co robię: wiążę buty i lecę. Po prostu. Zgodnie z planem.

Taka sytuacja...

P.S. Zanim skończyłem pisać, to się zachciało. Dobrze, że jest słońce :)

niedziela, 3 maja 2015

Za tydzień o tej porze...

Nie wiem, co będzie.


Dominującym uczuciem jest strach. Chcę dobiec do mety, żeby znów, po pół roku, doświadczyć najcudowniejszych, uzależniających doznań.

Jakiś czas temu zastanawiałam się nad tempem, czasem. Phi! A dziś - chcę dobiec do mety. W moim kochanym Lublinie, na każdym kroku z rodziną i przyjaciółmi.

Maciej nie biegnie, PRZEŻYWA. Opracowuje mi taktykę na bieg. Będzie jechał na rowerze. No przynajmniej do czasu, kiedy obrzucę go groźnym spojrzeniem i ledwo słyszalnym bluzgiem. Postanowił wziąć parasol (jak będzie za duże słońce albo deszcz) i spryskiwacz (jak będzie gorąco). Proszę, niech ktoś go sobie weźmie na kilka godzin ;)

Najbliższy tydzień poświęcę na odpoczynek. HIHIHIE :D Znam się na tyle, że muszę doprowadzić swoje ciało do biegowego głodu. Potruchtam we środę i tyle. Ostatnie dwa dni to mocne, jak dla mnie, treningi. Czułam się świetnie, nieco się podbudowałam i wiem jedno - moim celem jest dobiegnięcie do mety. Nieważne, w jakim czasie. Zależy mi, żeby nie iść, nie siedzieć w toiu (tak, moja taktyka na odpoczynek - zgubna ;p) i mieć super zdjęcia na mecie :D Już wiem, w co się ubiorę, gdzie są najgorsze podbiegi, co i kiedy mam jeść.


To był 39K. Uwierzycie?!
 
W końcu jestem "w domu", bo poprzedni tydzień to nieudane wybiegania (miało być 25K, wyszło 9, potem 15K, wyszło 11) i testy odzieży (pierwszy bieg przerwany przez śliczne hiperkrótkie spodenki a drugi przez śliczne hiperróżowe buty). Trudności natury psychicznej podłamały mę wiarę w się. Aż w głowie zaświtała myśl, żeby zbiec z kraju... Co do stroju, skończy się na zestawie poznańskim, dziś testuję lakier do paznokci w kolorze koszulki ;p


Piękne, ale nie do biegania...

Ogólnie jest zabawnie. Wszyscy się pytają, jak się czuję. To miłe, bardzo. Mnie tylko na dźwięk tego pytania łapie skurcz w żołądku :D

Za tydzień o tej porze... O matko jedyna i córko, jak ja się nie mogę doczekać startu! Tego bólu, walki, ściany, pomarańczy! Będzie ekstatycznie :D