Nie biegłam. Robiłam zdjęcia, podawałam wodę i jedzenie, podnosiłam z ziemi, klaskałam, darłam się, wzruszałam. Czekałam.
Najpierw na Stokrotka Team - 9 dzielnych biegaczy i biegaczek z mojej firmy, w żarówiasto-zielonych koszulkach.
A potem na mojego Ultrasa...
Już w momencie, gdy Maciek podjął decyzję o starcie w tym biegu na 67 km, podziwiałam go niesamowicie. Dumna byłam, że tak trzyma się planu treningowego. Taki jest mocny, dzielny, konsekwentny. Patrzyłam na niego z zachwytem, zazdrościłam formy, mówiłam, że jest moim Kamilem Grudniem ;) i Czarnym Koniem... Podziwiałam, że tak solidnie przygotowuje się taktycznie, myśli o trasie, jedzeniu, piciu. Wieczorem przed startem wszystko miał tak uporządkowane, że patrzyłam na to oniemiała - nigdy nic w naszej przestrzeni nie wyglądało tak porządnie jak jego ekwipunek na ten bieg. Czuć było, że on czuje wielki respekt przed swoim pierwzym startem ultra. Nie miałam też żadnych pretensji, że potrafi zniknąć na 8 godzin w lesie. Wręcz przeciwnie, wspierałam i mam nadzieję, że on też tak to odbierał :) To było o tyle trudniejsze, że praktycznie od miesiąca nie biegam. A każdy biegacz wie, jaki to żal i rozpacz, choć u mnie nie takie straszne - o tym kiedy indziej...
Z drugiej strony bałam się. Maciek niezbyt dobrze znosił swoje dotychczas pokonane maratony. W końcu nadal mam czas lepszy od niego na tym dystansie, i niech tak zostanie ;p A tu miał przebiec 25 km więcej! Obawiałam się, że coś sobie zrobi, że dostanie skurczy, skręci kostkę, zabiorą go ratownicy, zgubi się, wkroczy na metę pełnym złości i żalu krokiem, jak na Pierwszym Lubelskim - to wspomnienie nawet w taką pogodę przyprawia mnie o dreszcze i łzy, brrr...
Mniej więcej o 13:00 zajęłam strategiczne miejsce z widokiem na długą prostą, na której spodziewałam się zobaczyć mojego bohatera. Czekałam. Podrywałam się z ławki i siłą woli zatrzymywałam serce w gardle za każdym razem, gdy wśród drzew toczył się człowiek w białej koszulce. Nareszcie, o 14:20, zobaczyłam Maćka! Biegł (to już coś). Popędziłam nie do niego, ale za linię mety, wyrwałam wolontariuszce medal i czekałam... Te sekundy trwały wieczność. Starałam się odczytać z twarzy Maćka jak najwięcej. Czy mam się bać, czy cieszyć. W zasięgu wzroku miałam ratowników medycznych, wodę, jedzenie, masażystów, zaparłam się mocniej nogami w ziemię i... jest!
Uśmiechnięty, prawie leciał przez ręce, z nieobecnym wzrokiem, jakby właśnie wrócił jednocześnie z piekieł i raju, szczęśliwy, że skończyło się cierpienie i jakby nie mógł uwierzyć, że ukończył ten bieg, i to w połowie stawki! Rozanielony, rozedrgany. Z dumą poprowadziłam mojego Ultrasa pod ramię do przyjaciół, którzy licznie i dzielnie wyczekiwali na Maćka. To było takie cudowne, że zostali, czekali, od razu do niego podeszli, wypytywali się, gratulowali. Widziałam, że Maciek bardzo stara się kontaktować ze światem, doceńcie to :) Potem odebrałam niezliczoną ilość telefonów i wiadomości - na wieść o każdym Maciek mrugał powiekami na znak przyjęcia informacji, po czym ja niezliczoną ilość razy zdawałam relacje :) Moja gwiazda ma menadżera! ;)
Potem słuchałam opowieści Maćka o biegu. Kazałam mu opowiedzieć o każdej minucie. Chłonęłam i wciąż patrzyłam się na niego z otwartą paszczą. Wiem, że są Ultrasi, nawet w zasięgu mojej ręki, ale ja właśnie patrzyłam na mojego Ultrasa!
Ultras szybko doszedł do siebie. Najpierw się odgrażał, że ultra to nie jego bajka, skupi się na szybkim bieganiu dystansu maksymalnie półmaratonu a kilka dni później... już wybrał termin, kiedy "wyrówna rachunki z Parchatką" - za kilka tygodni planuje wrócić na tą samą trasę, by przebiec ją szybciej i lepiej. Za to go kocham :) Kazałam mu tylko zrobić wszelkie możliwe badania, przede wszystkim serca, zanim porwie się na realizację kolejnych szalonych planów. Bo takie bieganie to już nie są żarty ;)
Poza tym po tym biegu doceniam rolę groupie tysiąc razy bardziej niż wcześniej. To jest rola bardzo odpowiedzialna i wyczerpująca. Wielkie ukłony dla każdego, kto mnie anonimowo bądź bardzo blisko wspierał!!!! Dziękuję!!!!
piątek, 7 sierpnia 2015
Parchatka - egzamin
Pierwszy ultramaraton za mną. Jestem
niezwykle szczęśliwy, że dotarłem do mety, chociaż raczej
zawiedziony stylem i czasem w jakim udało się tego dokonać. Ale to
nic nowego, że długie dystanse nie są moją bajką. Nowością
jest natomiast fakt, że czuję się bezpiecznie w sensie kontuzji.
Maraton Lubelski okupiłem skręconą kostką, Orlen miesięczną
przerwą ze strzykającymi stawami. Teraz jeszcze nie ma pełnej
sprawności, stąd np. City Trail wolę odpuścić, ale ogólnie daję radę. Niezłe przygotowanie, miękka nawierzchnia, a może po
prostu po 3 latach w końcu udało się wzmocnić aparat ruchu w
dostatecznym stopniu? Obracając się w szkolnej retoryce – start
oceniłbym właśnie na 3. No, 3+ niech będzie :)
31.07., noc
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...
mogłoby być. Niestety w Karczmie Parchatka trafiliśmy na jakąś
wieczorną nasiadówę. Pocieszam się że i tak był za łatwo nie
usnął. Sam też trochę hałasuję blenderem – lepiej teraz niż
o 4 rano...
01.08. godz. 5:00
Zawsze to lubiłem. Przedstartowe
rytuały, sprawdzanie ekwipunku, ostatnie decyzje – co brać, a
czego nie. Po tygodniowych namysłach decyduję się na opcję
bezpieczną – biegnę w Cascadiach i kompresji na łydkach. Chyba
dobry wybór.
Z ultrasami na starcie. Jakoś nie ma walki o pozycję...
6:00
Start. Wszystko fajnie oprócz tego, że
pulsometr – grzeczny na treningach – teraz wyświetla jakieś
dziwne rzeczy. Chyba z 5 km zajmuje mi walka ze sprzętem, w końcu
się udaje. Lecę trochę za szybko. Ale wolniej się nie da. No nie
da się i już!
Z lekkością i wiarą.
coś koło 7:00
Podpinam się do Adama. Biegnie z psem
i jest dość gadatliwy. Fajnie. Ja ani psa ani gadanego nie mam,
więc się uzupełniamy. Jakbym miał psa to też bym z nim biegał.
Z kotem się nie da. A może jednak spróbować?
Z Adamem i Tośką.
coś koło 9:00
Mój sześciołapny duet uciekł, ale
dogoniłem Hankę – jak się okazało przyszłą zwyciężczynię
wśród kobiet. Nie tak gadatliwa i psa nie ma... Pytam czy pierwsze
ultra. Tak. A wcześniej? Trzy maratony. Po zamarzniętym Bajkale. Po
Saharze. I gdzieś tam, nie pamiętam. A ja w Lublinie i Warszawie :)
Z Hanką.
od 10:15
Katastrofa. Do tej pory szło nieźle.
Nawet bym rzekł, że jak na 38km ponad poziom oczekiwań. Ale
człowiek głupi jest. Na zbiegu puszczam nogi, żeby kolana trochę
odsapnęły. Na dole niby wszystko fajnie, ale w czwórkę coś
włazi, więc od razu chcę rozciągnąć. I tu skucha, bo za szybki
ruch daje efekt w postaci skurczu z tyłu uda. To będzie mój
towarzysz już do samego końca. Chyba mnie lubi, bo chce, żebyśmy
biegli jak najdłużej. Dalej z każdym kilometrem jest gorzej. I udo
życie utrudnia, i koślawy krok biegowy sprawia, że problemy się
mnożą – łydki, poślad, nawet ręce mówią, że im się to
wszystko nie podoba. Coś też jest nie halo z nawodnieniem –
chociaż chleję na potęgę i zagryzam solą mam wrażenie, że
wszystko przeze mnie przelatuje nie docierając do skamlących o
wilgoć komórek.
Z bólem i trudem.
ok. 13:00
Bochotnica po raz drugi. Więcej już
chodzę niż biegnę, chociaż z górki da się jeszcze truchtać.
Jak się trafi dobre nachylenie, to nawet frunę coś koło 6:00. Ale
tylko na moment. Średnie tempo mniej więcej 8:00. Na popasie
dowiaduję się, że niestety trasa nie ma 65 km, a chyba 67. W
polotach 69. Poczułem się jakby mi ktoś znów wiek emerytalny
podniósł... Poza tym miałem kolejny głupi pomysł –
wolontariusz leje mi wodę na łeb. Rozkosz. Niestety grawitacja
sprawia, że mokre na zimno robi się też wszystko to, co
ponapinane. I napina się jeszcze mocniej. Za Bochotnicą ostre
podejście – nawet nie udaję, że mi się spieszy. Dalej płasko,
może nawet lekko w dół, ale próby biegu coraz bardziej są tegoż
karykaturą.
Z Pańcią na mecie. Zdjęcie z Pańcią, Gregiem i piwem wszyscy znają, to nie wrzucam.
14:20
Wpadam na metę. Poważnie! To był
sprint! A że wyglądałem jak paralityk – trudno. Meta to
niesamowite przeżycie. Pańcia z medalem, Greg z piwem (sorry
naprawdę było poza zasięgiem, innym razem:), różne znajome,
uśmiechnięte mordy biegowego światka... U mnie energii za grosz,
więc tylko siedzę i się głupkowato uśmiecham. Ale jestem
szczęśliwy. Przemyślenia? Na tym etapie szczątkowe. Jak było?
Yyy... ciężko? Jaromir – hasaj sobie te ultry swoje, powodzenia.
Ja się będę rozkoszował dychą na asfalcie. Co sobie myślałem
jak biegłem? Przez ostatnie 5 km ani jednego cenzuralnego słowa. Jak
się czuję? Yyy...
Dziś jestem prawie tydzień po. Ból
przemija, chwała pozostaje i takie duperszmity... pobiegłbym to
jeszcze raz :) Póki co jednak trzeba się oszczędzać. Więc po
prostu trzymam kciuki za innych – Chudych Wawrzyńców, Ironmanów,
Cititrailowców!
Z najlepszym ziomkiem w tym tygodniu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)