Pierwszy ultramaraton za mną. Jestem
niezwykle szczęśliwy, że dotarłem do mety, chociaż raczej
zawiedziony stylem i czasem w jakim udało się tego dokonać. Ale to
nic nowego, że długie dystanse nie są moją bajką. Nowością
jest natomiast fakt, że czuję się bezpiecznie w sensie kontuzji.
Maraton Lubelski okupiłem skręconą kostką, Orlen miesięczną
przerwą ze strzykającymi stawami. Teraz jeszcze nie ma pełnej
sprawności, stąd np. City Trail wolę odpuścić, ale ogólnie daję radę. Niezłe przygotowanie, miękka nawierzchnia, a może po
prostu po 3 latach w końcu udało się wzmocnić aparat ruchu w
dostatecznym stopniu? Obracając się w szkolnej retoryce – start
oceniłbym właśnie na 3. No, 3+ niech będzie :)
31.07., noc
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...
mogłoby być. Niestety w Karczmie Parchatka trafiliśmy na jakąś
wieczorną nasiadówę. Pocieszam się że i tak był za łatwo nie
usnął. Sam też trochę hałasuję blenderem – lepiej teraz niż
o 4 rano...
01.08. godz. 5:00
Zawsze to lubiłem. Przedstartowe
rytuały, sprawdzanie ekwipunku, ostatnie decyzje – co brać, a
czego nie. Po tygodniowych namysłach decyduję się na opcję
bezpieczną – biegnę w Cascadiach i kompresji na łydkach. Chyba
dobry wybór.
Z ultrasami na starcie. Jakoś nie ma walki o pozycję...
6:00
Start. Wszystko fajnie oprócz tego, że
pulsometr – grzeczny na treningach – teraz wyświetla jakieś
dziwne rzeczy. Chyba z 5 km zajmuje mi walka ze sprzętem, w końcu
się udaje. Lecę trochę za szybko. Ale wolniej się nie da. No nie
da się i już!
Z lekkością i wiarą.
coś koło 7:00
Podpinam się do Adama. Biegnie z psem
i jest dość gadatliwy. Fajnie. Ja ani psa ani gadanego nie mam,
więc się uzupełniamy. Jakbym miał psa to też bym z nim biegał.
Z kotem się nie da. A może jednak spróbować?
Z Adamem i Tośką.
coś koło 9:00
Mój sześciołapny duet uciekł, ale
dogoniłem Hankę – jak się okazało przyszłą zwyciężczynię
wśród kobiet. Nie tak gadatliwa i psa nie ma... Pytam czy pierwsze
ultra. Tak. A wcześniej? Trzy maratony. Po zamarzniętym Bajkale. Po
Saharze. I gdzieś tam, nie pamiętam. A ja w Lublinie i Warszawie :)
Z Hanką.
od 10:15
Katastrofa. Do tej pory szło nieźle.
Nawet bym rzekł, że jak na 38km ponad poziom oczekiwań. Ale
człowiek głupi jest. Na zbiegu puszczam nogi, żeby kolana trochę
odsapnęły. Na dole niby wszystko fajnie, ale w czwórkę coś
włazi, więc od razu chcę rozciągnąć. I tu skucha, bo za szybki
ruch daje efekt w postaci skurczu z tyłu uda. To będzie mój
towarzysz już do samego końca. Chyba mnie lubi, bo chce, żebyśmy
biegli jak najdłużej. Dalej z każdym kilometrem jest gorzej. I udo
życie utrudnia, i koślawy krok biegowy sprawia, że problemy się
mnożą – łydki, poślad, nawet ręce mówią, że im się to
wszystko nie podoba. Coś też jest nie halo z nawodnieniem –
chociaż chleję na potęgę i zagryzam solą mam wrażenie, że
wszystko przeze mnie przelatuje nie docierając do skamlących o
wilgoć komórek.
Z bólem i trudem.
ok. 13:00
Bochotnica po raz drugi. Więcej już
chodzę niż biegnę, chociaż z górki da się jeszcze truchtać.
Jak się trafi dobre nachylenie, to nawet frunę coś koło 6:00. Ale
tylko na moment. Średnie tempo mniej więcej 8:00. Na popasie
dowiaduję się, że niestety trasa nie ma 65 km, a chyba 67. W
polotach 69. Poczułem się jakby mi ktoś znów wiek emerytalny
podniósł... Poza tym miałem kolejny głupi pomysł –
wolontariusz leje mi wodę na łeb. Rozkosz. Niestety grawitacja
sprawia, że mokre na zimno robi się też wszystko to, co
ponapinane. I napina się jeszcze mocniej. Za Bochotnicą ostre
podejście – nawet nie udaję, że mi się spieszy. Dalej płasko,
może nawet lekko w dół, ale próby biegu coraz bardziej są tegoż
karykaturą.
Z Pańcią na mecie. Zdjęcie z Pańcią, Gregiem i piwem wszyscy znają, to nie wrzucam.
14:20
Wpadam na metę. Poważnie! To był
sprint! A że wyglądałem jak paralityk – trudno. Meta to
niesamowite przeżycie. Pańcia z medalem, Greg z piwem (sorry
naprawdę było poza zasięgiem, innym razem:), różne znajome,
uśmiechnięte mordy biegowego światka... U mnie energii za grosz,
więc tylko siedzę i się głupkowato uśmiecham. Ale jestem
szczęśliwy. Przemyślenia? Na tym etapie szczątkowe. Jak było?
Yyy... ciężko? Jaromir – hasaj sobie te ultry swoje, powodzenia.
Ja się będę rozkoszował dychą na asfalcie. Co sobie myślałem
jak biegłem? Przez ostatnie 5 km ani jednego cenzuralnego słowa. Jak
się czuję? Yyy...
Dziś jestem prawie tydzień po. Ból
przemija, chwała pozostaje i takie duperszmity... pobiegłbym to
jeszcze raz :) Póki co jednak trzeba się oszczędzać. Więc po
prostu trzymam kciuki za innych – Chudych Wawrzyńców, Ironmanów,
Cititrailowców!
Z najlepszym ziomkiem w tym tygodniu.
Gratuluję i szczerze podziwiam!
OdpowiedzUsuń