"Panowie, dzisiaj trochę umrzemy" – Emil Zatopek, IO Melbourne 1956. Inny czas, inne miejsce, inna ranga... Ale za to kocham bieganie – dzięki niemu mogę doświadczyć tego, co Mistrzowie.
Wczorajsza
czasówka na Smerek – 3,4 kilometra, 30 minut cierpienia. Wyścig o
złote kalesony – bo kto normalny szarpie się o sekundy na
takiej trasie? Nie przebiję tego w Lublinie, Warszawie, Krakowie...
Bardzo możliwe, że nie przebiję tego i na Smerku, bo odmienne
warunki całkowicie wypaczą sens rekordu. Ale jednak zaciskam zęby
i gnam przed siebie – trochę umrzeć, dowiedzieć się czegoś o
sobie. Żeby góry oddały, najpierw trzeba dać im siebie.
Początek na ok.
6:45. Wiem że za szybko, ale o to chodzi. Tu nie ma taktyki.
Pulsometr nie działa, chociaż tętno pewnie od razu szybuje do 170. Pary
wystarcza na 300m – mam już dość, a przede mną schody.
Dosłownie. Wspinam się na rękach, nogi przydadzą się jeszcze
później. Czuję, że Emil rechocze gdzieś nad uchem. Tempo leci w
dół, ja lecę przed siebie. Dalej nie pamiętam za dużo, kolejne
metry są bardzo podobne. Po drodze wyprzedzam Jarka, Waldka i Grega.
Jak jest ostro pod górę – idę. Też ostro. Jak się wypłaszcza,
choćby na 5m – biegnę.
Kończy się las,
widać już przełęcz. Gdzieś tam śmiga Filip – dorwę go! Już
nie patrzę na tempo. Wiem, że jest wolniej i wiem, że szybciej nie
dam rady. Podniesienie ręki, żeby spojrzeć na zegarek za dużo
kosztuje. Zresztą co za różnica czy zobaczę 8:55 czy 9:30?
Przełęcz Orłowicza. Dalej jest mniejsze nachylenie. A może
organizm przyzwyczaił się do zakwaszenia? A może Emil dmucha mi w
plecy, chociaż wiatr w mordę? A może tylko mi się wydaje?
Nieważne. Ważne, że mogę trochę podkręcić. W końcu dopadam
Filipa, chociaż kątem oka widzę Kamila i wiem, że mu nie ucieknę.
Do końca jeszcze kawał drogi, robi się znów ostrzej. Zwalniam.
Tłumaczę sobie, że robię miejsce Kamilowi, żeby mnie wyprzedził.
Ale to nie jest cała prawda, wiem to. Emil też. Uśmiecha się
tylko ironicznie. Po chwili widzę koniuszek krzyża na Smerku.
Jednak nie było tak daleko jak sądziłem. „Po co ten
odpoczynek?!” – Emil kręci głową z dezaprobatą. Motywuje.
Nagle znajdują się siły na końcówkę.
Wpadam na
szczyt... Zadyszany. Zapluty. Zasmarkany. Zadowolony –
trochę umieram.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz