poniedziałek, 23 lutego 2015

Strefa komfortu

Niedzielne przedpołudnie. Wyspana, wypoczęta. Pyszne śniadanie, idealna kompozycja składników odżywczych. Kawa. Niebieskie niebo, słońce, na termometrze kilka st. powyżej zera, bezwietrznie. Dobra dyspozycja, optymalne tempo (ciągle go pilnuję, z każdym kilometrem jestem coraz bardziej zadowolona z siebie). Idealne warunki na długie wybieganie. W końcu to wykorzystałam. Sama, przez dwie godziny. Myślę tylko o tym, żeby trzymać tempo, czuć się komfortowo, pić co dwa kilometry. Analizuję, jak reaguje moje ciało. Obserwuję łabędzie, lód na zalewie, pozdrawiam innych biegaczy. Po 20 kilometrach i powrocie do domu jestem w błogostanie. Zwłaszcza, że wiem, że przede mną pyszny obiad, czas na rozciąganie, gorący prysznic, książkę, drzemkę... Jestem w centrum mojej strefy komfortu. Jak w oku cyklonu.
Przychodzi poniedziałek.
Pędzę z pracy. Chcę szybko zrobić swoje wolne, relaksacyjne rozbieganie (dla rozluźnienia po wczorajszym), bo na wieczór plany zawodowe. Mimo że to jedyny luźniejszy dzień w tygodniu. Z samochodu dzwonię do domu - kawa, kasza, pół porcji. Kończy się na sałatce makaronowej z dużą ilością czosnku ;) Jest jasno, las kusi... Biorę zegarek, telefon, bidon, czołówkę. Na co mi tyle tego? Śmiesznie wyglądam. 500m biegnie się miło. Las. Przez 4km myślę tylko o tym, czy ten szelest to nie wygłodniałe dziki, czy tamten podmuch to nie oddech wilka (skąd tu wilki?), czy cień za drzewem to nie jakiś czyhający na mnie człowiek... Jednocześnie cieszę się, że nie paraliżuje mnie ten strach, ale prę do przodu przez błotniste, bardzo błotniste ścieżki. Muszę włączyć czołówkę (przydała się). Prawie nic nie widzę. Na szczęście głowę zajmują mi liczne próby nie wyłożenia się w błocie. Jestem brudna od stóp do głów. I dobrze, bo jak wybiegnę w końcu na ulicę to przynajmniej będę miała uzasadnienie mojego licznego sprzętu.

Wyślizguję się z lasu i... nie wiem gdzie jestem. Tyle wiem, że na granicy swojej strefy komfortu. Gdzie to ja miałam biec... Nieważne. Biegnę wzdłuż ledwo tlących się latarni. Nie skręcam tam, gdzie chyba miałam pobiec, bo ciemno, psy ujadają (będą ujadały całą drogę). Sprawdzam telefon. Przyda się, jak znajdę się w jakimś cywilizowanym miejscu, żeby zadzwonić na alarm, po transport, cokolwiek. Uśmiecham się do siebie, śmieję się. Podobno pomaga. Nie potwierdzam. Ląduję przy szerokiej ulicy (teraz wiem, że to Janowska, ale nie wyglądała). Mało samochodów, tylko te psy... Ciemno. Po 8km w końcu coś piję, bo mniej więcej zaczynam kojarzyć, gdzie jestem, mogę przełykać (bidon się przydał). Na szczęście nie zrobiłam aż tylu nadmiarowych km, żeby cieszyć się zjedzeniem makaronu a nie pół porcji kaszy. Wyszło 11. Bardzo długich 11km. Nie nadaję się na teren po ciemku, a już na pewno nie na orientację. Co to miało być? Wolny, regeneracyjny bieg? Tiaa... Oko cyklonu wciągało mnie bardzo silnie. A przede mną kolejne doświadczenia i wychodzenie, wyskakiwanie wręcz poza granice bezpiecznej strefy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz