poniedziałek, 20 lipca 2015

Szkoła ultra – Parchatka welcome to

Jak byłem mały i wracałem ze szkoły, to mama mnie pytała „czego się dziś nauczyłeś?”. Chcąc nie chcąc powtarzałem sobie co nieco. W tym tygodniu odbyłem najlepszą biegową lekcję w tym sezonie. Zatem powtarzamy i teraz.

Lekcja 1 – nawigacja


To mój pierwszy trening po wyznaczonej trasie. Zazwyczaj biegam tam, gdzie mi się krzaki bardziej podobają. Tu trzeba się trzymać ścieżek, które sobie org wymyślił – czasem po szlaku, czasem przez chaszcze. Czasem niekoniecznie miałem pewność w którą odnogę wąwozu skręcić, a czasem krążyłem wokół jednej chatki-parchatki ze 4 razy, zaliczając przy tym skok przez chwiejny płot. Raz nawet przypadkowo się cofnąłem o kilometr :) Wnioski:
  • północ w zegarku na górze, nigdy więcej opcji kierunek biegu na górze – łatwiej zorientować trasę względem kierunków świata i trudniej wykonać manewr „cofnij się o kilometr”
  • na skrzyżowaniach skala mapki 80-120m (cokolwiek to znaczy) najlepiej daje radę; i miło trochę zwolnić, żeby Garmin nadążył aktualizować kierunek biegu; zwłaszcza jak trzeba np. skręcić w lewo, a w tym kierunku idą dwie ściechy, które potem się mocno rozwidlają; warto stracić kilka sekund, potem zmiana ścieżki na właściwą to albo destrukcyjne dla psychiki cofanie, albo niszcząca ciało wspinaczka i złażenie przez górkę między wąwozami
  • mam drona! no dobra, nie mam, ale wyobrażam sobie, że mam: strzałka w górę na zegarku – dron leci wyżej, widać większy obszar, ale mniej szczegółów, strzałka w dół – odwrotnie
Tu się nie da zabłądzić!

 
 A tu już tak... które lewo, to właściwe lewo?

Tak, tak - właśnie tam!

 Srsly Garmin? Na szczęście w krzakach po prawej czai się mostek.


Lekcja 2 – ciało pełne ograniczeń


Jakieś 2-3 tygodnie temu zrobiłem sobie trening na Polesiu. „Tak jakby pierwsze 30km”. Wyszło fajnie, nawet bardzo fajnie. Nawet sobie pomyślałem, że skoro jestem w dobrej formie, to może w ramach ultra uda mi się poprawić niezbyt wyśrubowaną życiówkę w maratonie. Cytując stare chińskie przysłowie: „ni-hu-ya!”. Dziś już wiem, że tempo 7:00 to bardzo dobre tempo, czasem wręcz nieosiągalne :) A jak się podchodzi pod górkę, lub co gorsza wbiega, to i tętno podchodzi pod jakieś dziwnie wysokie wartości. Oj, szybko następuje zużycie materiału... Co gorsza nawigując się zegarkiem zdradzieckiego tętna nie widać i łatwo się zapomnieć, a to potem dość boleśnie wraca. Sponiewierało mnie bardziej niż 5h marszobiegu w Bieszczadach na wiosennym obozie. Najbardziejszą piętą achillesową jak zawsze okazał się lewy poślad. Może to wszystko przez lekkie odwodnienie – 2 litry wody to stanowczo za mało w takich warunkach i ok. 27km chciałem wybebeszyć i wylizać bukłak.

Plusem niesamowitym za to okazało się żarcie. Dzięki inspiracji Waldka Puły (Póły? :) przerzuciłem się z żeli na handmade batoniki - świetnie dają radę!

Morda pełna ograniczeń. Z samojebek to się muszę na warsztaty do Grega zapisać...

Lekcja 3 – teren i buty


To je teren i trza brać buty terenowe! Trochę nie wiedziałem czego się spodziewać – na wcześniejszym treningu w tej okolicy sporo było przelotów po asfalcie i szutrówkach. No to pomyślałem, że oszczędzę miękki bieżnik w Talonach. Drugi raz tak nie zrobię, nawet jakby mi ktoś kazał po biegu siedzieć i ten bieżnik zębami ścierać.

To je teren!

A tak poza tym to już nie mogę się doczekać :) Przygoda, przygoda – każdej chwili szkoda... Naraz tyle w życiu jeszcze nie przebiegłem i jest to pierwszy start, kiedy właściwie nie mam pewności, że dotrę do mety, ani bladego pojęcia ile może to zająć. Niespodzianka za niecałe dwa tygodnie.

 33km - Renia! Naprawdę się stęskniłem.

 Żarcie jest, widelca brak. Trzeba żreć makaron łapami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz