Dwa ostatnie miesiące minęły bardzo szybko. Było i śmieszno, i straszno...
Nasze życie nie wywróciło się do góry nogami. Zmieniło się, po prostu. Nie wariujemy. Choć początki rodzicielstwa na to wskazywały i nie napawały optymizmem.
Pierwszy tydzień (szpitalny) nie wydaje się już tak koszmarny jak na początku. Ból jest tylko mglistym wspomnieniem. Na trwałe w pamięci zapisały się przemalutkie i przesłodkie stópki, na które wszystkie ubranka były jeszcze za duże. I wielka nadzieja, że nasza mała larwa czuje ogrom starań z naszej strony. Potem niesamowite powitanie w domu - zasługa do granic możliwości szczęśliwego taty. Z nadejściem pierwszej nocy zaczął się koszmar, który wspominamy ze zgrozą. Nie było już położnych i koleżanki na łóżku obok. Byłam ja, mój strach i mój mąż, czyli straszliwe trio. Na dokładkę niezadowolona z nas Mała Pańcia. Potem nastąpiły dwa tygodnie wzajemnego poznawania się, nauki. Na szczęście mieliśmy ciągłe wsparcie cudownej położnej Gosi Foks ze szkoły rodzenia. Dzięki niej i Maćkowi przetrwałam gigantyczny baby blues, który mnie spotkał. Baby blues to czysta prawda. Koszmarna prawda i łzy, które lałam ciągle z powodów i bez powodów.
Co takiego uczynił Maciej? Po pierwsze i najważniejsze - umiał "zamykać ryja" w stosownych momentach, jak to ujęła nasza przyjaciółka. Codziennie dbał o to, żebym miała czas dla siebie - wyganiał na sporty, doceniał, chwalił, dopingował. Był przy mnie, gdy karmiłam - aż się w końcu obie nauczyłyśmy. Karmienie to nie je bajka, ja tego nie miałam "w sobie". Zajmował się larwą, bardzo chętnie się uczył - ja miałam nad nim "szpitalną przewagę". Dopieszczał mnie kulinarnie, przejął obowiązki domowe. To tylko część jego zasług. Stanął na wysokości zadania tak bardzo, że nie sądziłam, że aż tak da radę. Pierwsze tygodnie w domu to był z jednej strony chaos, szok i czarna dziura a z drugiej - gigantyczny zastrzyk wzajemnej czułości i miłości. Czegoś takiego nie doświadczyłam nigdy. Nie sądziłam, że po 13 latach można jeszcze bardziej kogoś kochać, i to tak bardzo mocno!
Ale spokojnie, to mija. Nie wszystko jest różowe jak Małej Pańci wóz.
Przyszedł czas, gdy zostaliśmy pozbawieni tej euforii. Wróciło nasze życie. Nasze. Z pracą, większą ilością obowiązków, snem w interwałach, nieprzewidywalnymi zdarzeniami w rodzaju kupy po szyję, gdy akurat się spieszysz. O dziwo nie jest to życie wywrócone do góry nogami. Jest inne, ale nadal nasze. Da się. Owszem, nie mamy hiper wymagającego dziecka, nie mamy kolek i innych ekscesów. Mamy dziecko. Mimo to oboje pracujemy i realizujemy nasze pasje. Robimy nawet rzeczy, na które nie było czasu w poprzedniej epoce. Ja cisnę aerobiki, kilometry i diety, że aż furczy a Maciej trenuje z bandyckiem trenejro Kamilem Grudniem do ultramaratonu górskiego. No kto robi takie rzeczy mając w domu mini dziecko? My. Każdy może. I żadne tłumaczenia, że się nie zawsze jednak da, do mnie nie trafią. No zakuty łeb jestem pod tym względem i serio wierzę w "chcieć to móc". Oczywiście, że jest ciężko. Oczywiście, że to "móc" być może uda się zrealizować później. Oczywiście, że trzeba coś poświęcić. Wymówek jest miliard. Warto się otrząsnąć i przeć do przodu.
Jak żyć tak, by rodzice i dziecko byli szczęśliwi? My w wielu dyskusjach ustaliliśmy, co jest dla nas ważne, jakie są nasze pragnienia, cele, marzenia. Potem zaplanowaliśmy, jak zmaksymalizować szanse na ich spełnienie. Teraz po prostu staramy się działać z całych sił i nie zapominać o tym, co sobie postanowiliśmy. To jest trudne, bo zmęczenie i frustracja potrafią nieźle przygnieść i zasłonić rzeczywisty obraz. Na szczęście w każdej takiej sytuacji zawsze znajduje się "ta mądrzejsza strona", która mówi "halo, stop, zatrzymajmy się i pogadajmy". Słowa i rozmowy mają ogromną moc.
Wróciłam do biegania. Truchtam sobie wolno, ale z takimi endorfinami,
jakich nigdy nie doświadczyłam. Za chwilę pierwszy start, wznowienie
prawdziwych treningów. Nawet już mam patent, jak trenować na bieżni z
Młodzieżem. Mam aż 4 miesiące do pierwszego poważnego startu. Jaram się
tym jak kot w kuwecie. Z drugiej strony czuję w sobie ogrom
cierpliwości. No bo jak tu jej nie mieć? Zwariowałabym. Nie wychodzę na
bieganie o zaplanowanej godzinie, nie wybieram pogody i samopoczucia. Po
prostu idę biegać. Na nowo pokochałam las. Biega mi się w nim lepiej
niż po mieście. Czyżby nowa, terenowa miłość? Jeśli tak, to bardzo
niespodziewana.
Może przez to nie jesteśmy rodzicami roku. Kąpiemy Młodzież co drugi dzień i to w wiadrze, o zgrozo. Zdarza się, że nawet o północy, bo tak jakoś z timingu wychodzi, o zgrozo. Nie jest wystylizowanym bobasem. Ubieramy ją po prostu tak, żeby było jej miło i wygodnie. Nie zapisujemy już, kiedy je. Je, kiedy chce. Albo z piersi, albo z butli. Bo już się nie napinamy, że koniecznie muszę być na posterunku co 3 godziny. Nie jestem uwiązana. Używamy bujaczka i smoczka. Kiedy ona albo my mamy ochotę, śpi z nami w łóżku. Zostawiamy u dziadków, żeby spotkać się ze znajomymi albo pójść na randkę. Idziemy całą rodziną do knajpy. Spacerujemy nawet wtedy, gdy leje i wieje. Nie mamy zbyt wielu zabawek i bajerów. Nie mamy pojęcia, jakie umiejętności powinno mieć nasze dziecko w danym momencie swojego życia. Zadowala nas, że ciągle wyrasta z ubranek i robi kupy.
Cierpi też trochę dom. Czasem w pralce gnije pranie a w lodówce pietruszka. Z kocich kłaków tworzy się szary dywan a bywa, że znajdujemy pod biurkiem zapomniany koci rzyg. Prasowanie się kurzy, storczyki usychają. Zakupy tylko przez neta. Kuchnia zwykle wygląda jak po przejściu huraganu. Do jedzenia bowiem przywiązujemy ogromną wagę - planujemy, liczymy, testujemy, pichcimy. Niekoniecznie po sobie sprzątamy. Granice tolerancji brudu zawsze były u nas daleko przesunięte. Okazuje się, że mogą być jeszcze szersze.
W zamian za to namiętnie nosimy Młodzież w chuście - oboje. Gadamy, tulimy, obcałowujemy. Pokazujemy świat - dźwięki, zapachy. Dzielimy się naszym życiem. Nie kryjemy jej przed naszym światem. Naprawdę pokochaliśmy naszego Młodzieża. Wpatrujemy się w jej ślepia w nas wpatrzone. Obserwujemy jak "bawi się" motylem, jak wierzga nogami i rękami, jak wpycha paluchy do gębala albo prawie kopie się po twarzy. To rozrywka porównywalna do gapienia się na koty. Ciągamy ją na wycieczki, zabieramy na wyjazdy. Słuchamy spokojnego oddechu i hipnotyzujemy się jej uśmiechami.
Może jednak nie jesteśmy takimi okropnymi rodzicami? Póki co lubimy tę nową rolę.