poniedziałek, 20 lutego 2017

Niedzielna świętość biegowej rodziny

Wróciły czasy, gdy wspólne niedzielne długie wybieganie jest świętem, świętością! Poziom szczęścia się podnosi, endorfiny buzują, czuję się jak koń wyścigowy na starcie. Uwielbiam planować te biegi: ile, jak szybko, gdzie, o której. Sprawdzam pogodę, wybieram ubranie. Rano krzątanina biegowa obejmuje pożywne śniadanie, kawkę, pakowanie. Na głowie nie ma nic innego, nic się nie liczy, nie ma innych myśli. Jesteś tylko Ty i Twoje ciało. Z Alą jest już całkiem łatwo wybrać się na taki wypad. Karmienie idzie nam jak po maśle, zwykle możemy spodziewać się biegowego snu, mamy opracowane szybkie uruchomienie wózka. Krzątamy się więc od rana i radujemy, wymieniamy uwagi, dzielimy się nadziejami i obawami. Brakuje wymarzonej regeneracji po biegu, ale jak się nie ma, co się lubi...
Wróciły też czasy z prawdziwym planem treningowym. Bardziej prawdziwym niż kiedykolwiek w życiu, bo pierwszy raz z trenerem. Przez duże T - Arturem Kernem. Orlen Warsaw Marathon 2017 już za 2 miesiące, więc pora wziąć się do poważnej roboty. Początkującym nie polecam rozpoczęcia treningu na 9 tygodni przed dystansem królewskim. Z mojej strony też nie jest to rozsądne, ale albo to, albo bieg "na zaliczenie", który nie da mi satysfakcji.

Dlaczego zdecydowałam się na indywidualny plan treningowy właśnie teraz? Gdy wracałam do biegania po ciąży, miałam marzenie złamania 3:30 w maratonie. Przez jakiś czas było to realne - mało aerobiku, przespane noce. Potem sytuacja zawodowa uległa zmianie. Dodajmy do tego nowe ząbki i kilka pobudek nocnych. Każdej nocy. Szczytem ambicji stało się utrzymanie kilometrażu tygodniowego. Tylko serce cicho płakało, żal było tego maratonu. Zapisane, opłacone i co? Biec, aby dobiec? Nie próbować nawet złamać 4h? Zupełnie spontanicznie napisałam do Artura i... jest plan! Bardzo ambitny, więc nie wiem, czy dotrwam do końca w całości.

Od dłuższego czasu mój kilometraż tygodniowy oscylował wokół 30 km, rozłożone na 3-4 wolne lub bardzo wolne człapania po lesie albo z wozem. Wolne bieganie bez celu ma swoje uroki, a jakże. Tydzień temu przebiegłyśmy z Kasią Pruszczak 16 km w tempie 6:00 w przecudnych okolicznościach poleskiej przyrody. Relaks, pogaduchy, piękne widoki, przestrzeń, cisza, oddech. Przeżycie duchowe. Tylko na takim bieganiu nie da się zrobić potem życiówki...

W ostatnią niedzielę ja, Maciej i Ala mieliśmy za sobą dokładnie 18 km. Po lodzie, wodzie, piachu. Z wiatrem w oczy, niskimi chmurami, lekką mżawką, zimnem. Było fantastycznie z dwóch powodów. 
 
Po pierwsze, biegliśmy razem, całą rodziną. Uwielbiam biegać wspólnie. To nie zdarza się zbyt często, parafrazując Bednarka.
 
Po drugie, trening z wyznaczonym przez trenera celem każe się pilnować, dociskać, przekraczać granice słodkiego rozleniwienia. Takie długie wybieganie jest raczej spokojne, ale jednak nie jest to człapanie i czuć trenerski bacik. Masz pewne założenia, w głowie słyszysz głosy, wyobrażasz sobie analizę biegu. Nie chcesz zawieść siebie. Po zrealizowaniu planu od razu poczułam się pewniej. Wróciła nadzieja, że coś z tego maratonu będzie. Nie chcę go tylko "zaliczyć". Skoro już mam się tak męczyć, to przynajmniej z sensem. Drżę na samą myśl o tych łzach, które poleją się, kiedy uda mi się osiągnąć cel, poprzedzony ogromem mojej pracy.

Przede mną wiele takich długich wybiegań, więc lepiej je od razu pokochać! Trzymajcie kciuki za najbliższe dwa miesiące, bo będzie się działo!

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Doping

Ostatnio przyplątał się do nas paskudny wirus pod postacią tzw. jelitówki. Atak był nagły, ustąpił po kilku godzinach, ale zostawił ogromne spustoszenie. Postanowiliśmy nie czekać, tylko wszelkimi możliwymi sposobami postawić się na nogi. Zaczęliśmy czytać i podpytywać. Wierzę, że z jelitówki szybko wyszliśmy (oprócz lekkiej, wzmacniającej diety) dzięki elektrolitom i probiotykom. Nigdy nic nie łykaliśmy przez dłuższy czas, bo zawsze stawialiśmy na bogactwo z naturalnych źródeł. Do pewnego momentu zdrowa dieta wystarczała...

A potem urodziła się Alicja.

Bo to nie tylko o dietę chodziło, ale też o wysypianie się. Dla nas to słowo praktycznie nie istnieje. Kilka dni przymusowego zwolnienia chorobowego pozwoliło nam bardzo odpocząć, zwolnić, podjąć pewne decyzje dotyczące zdrowia. Składowe w postaci: wiecznego niewyspania, mrocznej pory roku, zagrożenia przeziębieniami, mojej bardzo dużej aktywności fizycznej i karmienia piersią, Maćka stresującej pracy i umiarkowanej aktywności sportowej, diety wegetariańskiej, dały nam taką listę suplementów:

- probiotyki (nasza odporność bierze się z jelit, zresztą nie tylko ona, stan naszych jelit wpływa na cały organizm w wymiarze również psychicznym, my zaczynamy z Sanprobi Active Sport)
- kwas foliowy (w dużym skrócie - działanie krwiotwórcze i antydepresyjne, z jedzenia, o dziwo!, przyswaja się dwa razy gorzej niż z postaci syntetycznej, podobno większość dorosłych ma jego niedobór)
- witamina D (magiczna witamina, która wpływa na wszystko, syntetyzuje się poprzez skórę z pomocą słońca, więc jak nie ma słońca, trzeba sobie pomóc)

W związku z brakiem mięsa w diecie naturalnie nasuwa się pytanie o żelazo - wyniki badań krwi nie wskazują na to, żebyśmy mieli z tym problem, więc dbamy o duże ilości żelaza w diecie (strączki, orzechy, gryczana, jaglana, pestki dyni i słonecznika, morele, daktyle, zielone warzywa).

Faszerujemy się zatem i niech moc będzie z nami!

niedziela, 27 listopada 2016

Druga Dycha na trzech kołach

Druga Dycha do Maratonu była naszym pierwszym startem z Alicją w wózku biegowym. W dniu startu mieliśmy za sobą przebogate kilkudniowe doświadczenie. Wsad wózkowy pozwalał mieć nadzieję, że obędzie się bez przystanków i stresów. Poradziliśmy się Pawła Wysockiego, z jakiej strefy startowej mamy zaczynać i mogliśmy emocjonować się przygotowaniami. Czas przed zawodami zawsze był wypełniony po brzegi, ale ten sam czas plus dziecko to buzujący wulkan. Myśleliśmy, że skoro nie wrzucamy jeszcze do tego bałaganu Dziadów to pójdzie gładko. Nic bardziej mylnego.

M: Fakt - Ala wyssała zamiłowanie do biegania z mlekiem matki. Albo idzie w kimę, albo obserwuje zmieniające się otoczenie. A jak jest szybko to i pogaworzy.

Dominika Żurowicz
Poczujcie to: Wychodzimy z domu o 11. Mam 12 minut na rozgrzewkę, pykam 2km i kilka przebieżek. W tym czasie Maciej składa wózek, odkrywa sflaczałą dętkę i przewija gigantyczną kupę. W czasie wyjątkowo długiego karmienia rozgrzewa się Maciej. Nie wiem, co robi, bo siedzę w zaparowanym samochodzie, wśród stosu ubrań, zabawek i pieluch. Ryzykuję życiem nie odbijając Aluty i na tylnym siedzeniu ubieram ją w kombinezon. Mamy 7 minut do startu. Wychodzę, wózka nie widać. Zastygam w przerażeniu. 6 minut, wraca Maciej z napompowanym kołem. 5 minut, przebieram się. 4 minuty, biegnę do toalety. 3 minuty, Ala płacze, chyba jest dla niej za głośno, za dużo się dzieje. Minutę przed startem Maciej śmiga do ustalonej strefy. Szukam strefy i rodziny. Rodzina jest, strefy nie ma. Stoimy na trawniku, obok biegają wolontariusze z tabliczkami. Przy nas stanął ktoś z "55". To grubo za dużo. Trudno, chcę żebyśmy biegli razem, już mi nie zależy. Na szczęście wsad jest już radosny i zainteresowany otoczeniem. Ruszamy, idziemy na linię startu przez 1 minutę i 46 sekund. No i zaczyna się...

M: Odpowiadając na pytanie co robi Maciej na rozgrzewce: biega rytmy z pustym wózkiem od rowerzysty do rowerzysty i próbuje pożyczyć pompkę. Potem rozgrzewa dynamicznie górne partie ciała pompując. Ani pompka, ani kompresor nie ratują sytuacji - będzie bieg na półflaku. Organizacja startu jest... a nie, nie ma. Ostatnie kilka Dyszek startowałem z ok. 5 linii i problemy przestrzenne znałem bardziej z opowieści niż doświadczenia. Ale tłum, brak stref, wąski start i pętelki na początku to masakra. Z wozem podwójna.

Magda Lena
Udało się dobiec w 46:57. Maciej pchał, ja goniłam. Mamy dwie teorie - albo stać mnie było na więcej a wóz mnie zwalniał, albo pobiegłam maksa, bo nie skupiałam się na cierpieniu. Wierzę w pierwszą wersję. Miły też był doping. Biegacze czasem nam pomagali, robiąc śluzę, krzycząc "lewa wolna", komplementując. Ktoś nawet na mnie nakrzyczał, że biegnę przed wózkiem i przeszkadzam, ale rodzina się na szczęście do mnie przyznała. Kibice bili brawo dla ojca, ja się oburzałam, że chyba dla matki też, więc było zabawnie. Na ostatnich metrach dołączył z poradami trenerskimi Kamil Grudzień, co sprawiło, że dostałam turbo doładowania. Swoje zrobiła też Karolina Kochaniec, która mnie wyprzedzała krzycząc "dawaj, bierzemy jeszcze tą po prawej!". Najlepszą robotę wykonała Alicja. Cały czas gaworzyła, sądzimy, że nas poganiała. Dzielny wsad.

Elbrus
Mniej wesołe doświadczenia? Przez 10 kilometrów non stop wyprzedzaliśmy. Maciej dzwonił dzwonkiem, ja krzyczałam albo klepałam ludzi ze słuchawkami na uszach. Na początku Maciej wyjeżdżał poza słupki, ale dostał ode mnie reprymendę i trzymał się linii słupków, kosząc dwa i stwarzając zagrożenie dla innych, nieładnie. Potem lawirował już pomiędzy biegaczami. Mam nadzieję, że nikomu zbytnio nie utrudniliśmy biegu.

M: Stojąc jeszcze na linii startu, a właściwie ze 100 m za nią wiedzieliśmy, że trochę będzie trzeba powyprzedzać. Optymistycznie szacowałem, że będzie tak przez jakieś 3 km (+/-1). Zdziwiłem się mocno, że trwało to przez bite 10 km. Tyle dobrego, że miałem sporą rezerwę mocy, więc sprinty co jakiś czas nie prowadziły do kryzysów, a jedynie wzbudzały entuzjazm zgromadzonych przy trasie fanek. No i dzwonek zasługuje na Nobla.

1400 osób podczas biegu plus ich kibice to nie przelewki, to ogromne organizacyjne wyzwanie. Niestety uważam, że nie można jednak obwieścić bezwzględnego sukcesu Dychy. Frekwencja to nie wszystko. Bardzo doceniam, że są ludzie, którzy co kwartał podejmują się tego zadania. Dobrze by było, gdyby organizatorzy przyjaźnie i z otwartością przyjmowali konstruktywną krytykę. Za nami już 18 Dyszek, więc jest doświadczenie, pełnoletniość, dojrzałość. 

Uwagi ogólne nasuwają mi się trzy. Od wielu biegów powtarzają się te same problemy. Wszystkie dotyczą kwestii bezpieczeństwa i komfortu samego biegu. Podczas biegu z wózkiem pewne kwestie są bardziej dotkliwe. Na dopracowanie "otoczki", nagród, pakietów itd. przyjdzie czas po uporaniu się z podstawami. 

Po pierwsze, strefy startowe. Jak sobie wyobrażam sytuację idealną? Strefa startu gotowa jest 15 minut przed rozpoczęciem biegu. Szeroki start (start nie musi być szeroki jedynie na długość bramy sponsora). Strefy wyraźnie oddzielone taśmami albo drabinkami. Oddzielne wejście do każdej. Flagi albo tablice po obu stronach. Każda ma swój kolor a biegacze odpowiedni kolor numerów startowych, zgodnie z deklaracją czasu przy zapisach. Do stref wpuszczają wolontariusze. Biegacze są świadomi konsekwencji swoich decyzji i działań. Jeden biegacz w nieodpowiedniej strefie to nie problem, ale już 700 - tak, i to poważny.

M: A ja wspominam sytuację która była i wyobrażam sobie, że jednak chcemy stanąć tam gdzie planowaliśmy (45 min). Pomożecie? - drę się do tłumu. Pomożemy! - odpowiadają. Po chwili wózek z dzieckiem zostaje przeniesiony nad barierką i niczym na koncercie, dryfuje ponad ludźmi. Rzucamy się za nim w pogoń forsując barierkę. Wypowiadamy słowo "przepraszam" po 108 razy na łebka, chociaż wcale przykro nam nie jest. Spiker przez mikrofon udziela zgody na lądowanie i po chwili koła Vipera miękko lądują na asfalcie. Lekko sprasowani, acz szczęśliwi docieramy na miejsce. Dowiadujemy się jeszcze, że "Pan tu nie stał" i można ruszać. Taki bareizm.

A poważniej, to trochę sami sobie jesteśmy winni. Kto późno przychodzi sam sobie szkodzi i 10 min wcześniej pewnie byśmy się przebili. Tylko nie wiadomo dokąd, ach to oznakowanie stref...

Ze strefami wiąże się temat wyników - na czas brutto/netto. Rozumiem, że elita biegnie na czas brutto. Ale reszta, zwłaszcza przy braku stref, powinna mieć szansę na wyrównaną rywalizację na czas netto. Bo można ustawić się z elitą i wygrać 2 minuty brutto z kimś, kto wystartował z końca a miał czas 1 minutę netto lepszy. Przykładowo, byłam 35. wśród kobiet według czasu brutto, ale przede mną były przynajmniej 4 dziewczyny z gorszym czasem netto. W przypadku Macieja różnica sięga o wiele większej ilości miejsc. Czas na zmianę regulaminu?

M: Jeśli zależałoby mi na Grand Prix to bym się wkurzył. Na szczęście nie zależy. Ostatnio poczuwam się do sparafrazowania motta Pawła Wysockiego. U mnie brzmi: "przestań trenować, zacznij biegać".

Druga sprawa to trasa. Było tak koszmarnie tłoczno i wąsko! Biegacze z elity tego nie odczuwają, ale w ramach czasowych od około 45 minut jest wielki ścisk. Każdy chce pobiec jak najlepiej, szuka sobie miejsca. A miejsca na jednym pasie jest najwyżej na 4 osoby. Zaczyna się wyprzedzanie po chodniku, po ulicy, niezamierzone szturchanie, nadeptywanie. Rwanie tempa, tętna, mięśni. Koszmarnie było zwłaszcza na Nadbystrzyckiej. Smrodliwe samochody zatykały płuca, przemykający przechodnie wymuszali zmianę tempa. Wyobraźcie sobie w tym wszystkim jeszcze wózek... Chcę wierzyć, że całkowite zamknięcie i udostępnienie biegaczom całych ulic na czas biegu w niedzielne południe nie sparaliżuje naszego miasta. Inne miasta przeżywają o wiele większe i częstsze biegi, to może i my damy radę.

M: Nadbystrzycka Street. Jest ryzyko, jest zabawa. Grupa starszych pań na przejściu, pozycja prawie jak do startu sprintu. No i pytanie - wlezą pod koła czy nie?

Po trzecie, w kontekście biegu z wózkiem, ale nie tylko, dużym utrudnieniem byli zawodnicy ze słuchawkami w uszach. Zbieg, tempo 4:11, krzyczę "wózeeeeek" i nic, ściana. Dopiero klepnięcie w ramię skutkuje. A gdyby jechała karetka, policja, straż, rowerzysta, wolontariusz? Albo takiemu amatorowi muzyki rozwiązuje się sznurowadło i nie słyszy ostrzeżenia? Albo wypadają mu klucze i też nie słyszy nawoływania? Nie biegam z muzyką, ale rozumiem, że to może pomagać. Na treningu, nie na zawodach. Może czas na kolejną nowość w regulaminie?

M: Nie no, z tym regulaminem to nie przeginajmy. Każdy niech sobie biegnie jak chce. Mi swego czasu muzyka pomagała. Tylko ludziska jak już sobie odcinacie jeden zmysł, to włączcie w to miejsce trochę przewidywania i empatii.

poniedziałek, 31 października 2016

Do porzygu!

W połowie porodu, omdlewając po raz trzeci, usłyszałam za sobą szept położnej: "Pani ma chyba bardzo niski próg bólu...". Potem wyłam i wiłam się w cierpieniach, gdy już podłączona pod ktg, usłyszałam, że właściwie to nic się nie dzieje i te skurcze to takie małe skurczyki. (Do tej pory uważam, że na pewno ktg było zepsute).

Takie progi, granice, zwane granicami komfortu, ma każdy z nas, w każdej sferze życia. Chodzi mi po głowie tekst o tolerancji (dys)komfortu życia z Alutą, ale musi to we mnie dojrzeć. Teraz chcę podzielić się z Wami doświadczeniem z ostatniego biegu, biegu o złotą dynię.

Bieg charytatywny, mały, ciekawy teren, blisko domu, chłód. Cud, miód.

Miał być trening, tempówka. Tempówek nie lubię, bo męczą. Mądre głowy jednak radzą, żeby je biegać, bo są efektywne. Start to dobra motywacja do ciężkiego treningu. Patrzę na profil trasy. Nie będzie tempówki. Ta bolałaby za bardzo, bo same góry. 
Nie trening, więc start. Jak startuję to na maksa. Ta dynia to mój drugi bieg na 5km. Unikam tego dystansu jak ognia, bo jest dla mnie najbardziej męczący. Trzeba biec od początku najszybciej jak się da, a drugą połowę przyspieszyć. Nie umiem tego, bo nie znam swojej granicy. 
Nie wiem, gdzie jest ta magiczna linia, że biegnę całych sił, wypluwam płuca, zamęczam nogi, ale nadal biegnę, jeszcze nie mdleję. Zwykle, nawet podczas startów, zostawiam sobie spory margines komfortu. Żeby dobiec. Patrzę na zegarek i oceniam, czy nie biegnę za szybko, usprawiedliwiam się, żeby móc zwolnić. Co więcej, nie wiem, czy ta linia jest wyznaczona przez moją psychikę czy ułomności fizyczne.
Bieg o dynię postanowiłam polecieć bez patrzenia na liczby. Słuchać swojego oddechu, czuć nogi, brzuch, ręce. Rozmawiać ze sobą, motywować się. Na starcie trzęsłam się jak galareta. Nie z zimna (zrobiłam niezłą rozgrzewkę – 2,5km), ale ze stresu. Oto za chwilę okaże się, czy choć odrobinę zbliżę się do granicy. Czułam się nieźle dysponowana, więc chodziło o to, żeby umieć docisnąć w odpowiednim momencie. Nie wzięłam nawet wody, pierwszy raz ever! Tylko jak poznać, że jestem blisko...
Na ostatnim kilometrze wyprzedziłam w końcu Magdę Gajek (dziękuję Ci za ten bieg), robiłam uskrzydlający zbieg, widziałam z góry metę i... poczułam TO! Moje ciało było tak zmęczone, że krzyczało: "Zatrzymaj się w tych oto krzakach i ulżyj sobie!" Do porzygu! Cudowne uczucie. Tak mnie to uradowało, że straciłam rytm i wyprzedziła mnie Renata Wójcik, co dodało mi jeszcze więcej motywacji do samozniszczenia. Dzięki Renata! Za linią mety padłam na zimną i mokrą trawę - cudowne uczucie po raz kolejny.

Niby taki prosty, niezbyt zobowiązujący bieg, ale dał mi odpowiedź na pytanie, czy z tym całym moim progiem szybkościowo-wytrzymałościowym chodzi o moje ciało, czy głowę. Stawiam na to drugie. Po tym starcie czuję się rześko, świeżo. Czuję, że był to moment przełomowy w dochodzeniu do formy po ciąży. Bo miało być tak pięknie, szybko, rekordy miały padać jak z rękawa. Bujda! Trzeba swoje wybiegać. Może w końcu się odblokuję. Niby trening spontaniczny, ale jak się chce realizować cele i marzenia, to trzeba robić konkretną robotę. Nie ma drogi na skróty.

PS. Czas 23:47 dał mi 7. miejsce wśród kobiet
PS. Plusem małego biegu jest to, że na jednego uczestnika przypada większa liczba fotografów, więc mam dużo zdjęć, w końcu! Dzięki!

sobota, 8 października 2016

W poszukiwaniu równowagi

Środa. Zimno i leje. Maciej zabiera Alutę do ortopedy. Zabiera też samochód. I torbę dziecięcą. A w niej... W międzyczasie ja szykuję się żwawo do dobiegnięcia na moje 2 godziny aerobiku. Muszę wyjść wcześniej, żeby jeszcze zdążyć zmienić strój biegacza na strój fitnesski. Taka jestem z siebie zadowolona, że nie idę na łatwiznę, nie jadę autobusem, nie pożyczam samochodu. Maciej zabiera torbę dziecięcą. A w niej... klucze do domu. Atak paniki i wściekłości mija szybko. Telefon do teściowej, która zjawia się szybko w asyście taksówkarza. Całować i kochać teściową! Tak nie poszłam na łatwiznę, że zajechałam pod klub taksą.

Po co ja się tak stresuję? Sama sobie stwarzam takie sytuacje. Po co?

To zdarzenie, nie pierwsze tego rodzaju, dało mi do myślenia. Ciągle się z Maciejem szarpiemy z czasem, nie mamy chwili spokoju, pędzimy. Przekazujemy sobie dziecko w drzwiach, na spacerach, w klubie. Musimy być zgrani co do godziny, planować posiłki, pakowanie, kolej na samochód. Mamy wieczorne odprawy i pytania "Kowalski! Analiza!". Ciągle wprowadzamy modyfikacje do planu dnia, żeby ograniczyć do minimum ryzyko frustracji. Balansujemy wokół punktu zwanego równowagą. Czy taki punkt istnieje? My go ciągle obchodzimy łukiem, czasem bardzo szerokim. Nie umiem odpuścić. Próbowałam, ale kończyło się to złością na złą dietę, kuchnię do odgruzowania, treningi od zera. Mówi się, że nie da się być wszędzie na 100%. Gdzie jest ta granica? Jak podzielić swoje siły? W pracy na 90%, w domu na 60, w sporcie na 80? I ile to będzie w praktycznych działaniach? A co, jeśli nie zauważę, że w jakimś aspekcie staczam się na dno? Chociaż chwila, mam takie denne tematy... Kwestie dbania o urodę i garderobę są mi bardzo odległe :D Fryzjera nie widziałam od lat (!), hybrydę miałam ostatnio jakieś 2 lata (!) temu, kosmetyczka zdążyła przenieść swój salon a w Lublinie otworzyło się kilka galerii, w których nie byłam... Wracając do tego ciągłego organizowania - wolę pędzić, padać na twarz wieczorem, ale zasypiać ze świadomością, że zrobiłam tego dnia wszystko jak najlepiej się dało. Tata, mama i dziecko mają być szczęśliwi.

Mogłabym odpuścić, a jakże. Na przykład nie prowadzić aerobiku sześć dni w tygodniu. Albo nie biegać 3-4 razy w tygodniu. Nie startować. Nie układać planu treningowego. Nie chodzić z młodą na basen. Mogłabym. Bo co za przyjemność biegać męczące tempówki po ciemku na ścieżce nad Zalew? Albo w deszczu i zimnie jechać na basen, żeby pobrodzić przez pół godziny? Więcej zbierania niż moczenia dupska. A stać w korkach, żeby godzinę poskikać? Bez sensu. Zwlekać się z poziomu podłogi na trening, bo kiedy indziej będzie bez szans? Po co? Wypluwać płuca na zawodach, za własne pieniądze się tak umęczyć? Phi!

Robię jednak to wszystko, mimo chwilowej niechęci, pokonuję w sobie lenia, dostrzegam szerszą perspektywę, przyjemności i korzyści. Wtedy chcę. Widzę swoje cele, wiem jaka droga do nich prowadzi. Robię to, tu i teraz. Żeby każde dalsze tu i teraz było lepsze i przynosiło jeszcze więcej satysfakcji. Żeby nasze życie było lepsze, wypełnione po brzegi i soczyste. Na tyle, na ile pozwala nam na to nasza wyobraźnia, motywacje, chęci, możliwości. Żeby stawać się ciągle lepszą wersją siebie ;) Wiadomo, że Boltem czy Chodakowską nigdy nie będę, ale to chyba nie zwalnia mnie z ciągłego progresu. Mamy po prostu swoje ograniczenia, każdy ma. I ułatwienia. Nie ma co porównywać, nawet jeśli pozornie sytuacja wydaje się podobna. Tego nauczyła mnie Ala.

Jeśli ktoś nie lubi aktywnego trybu życia, to nie. Jego sprawa. Każdy żyje tak, jak sobie ułoży. Każdy z nas ma moc sprawczą. Chcieć to móc, powtórzę to po raz kolejny, do znudzenia. Jeśli czegoś nie robisz to znaczy, że nie chcesz. I nie mów mi, że ja to mam lepiej, bo dziecko grzeczne. Jakbym miała niegrzeczne, to też bym znalazła sposób. Kiedyś mi mówili, że ja to mam lepiej, bo nie mam dziecka ;p Nie dogodzisz innym. Możesz tylko sobie i swoim najbliższym, ot co. I nie mów mi też, że masz tak źle, nie da się, nie ma szansy, zazdrościsz, ale, ale, ale. Może po prostu aż tak bardzo nie chcesz, powiedzmy, biegać? Nie każdy musi. Masz inne priorytety, inaczej spędzasz czas. Nic na siłę. Bądźmy ze sobą szczerzy. Nie mów mi też, że pogoda zła, że lepiej sobie odpoczniesz w łóżku, że jeden kawałek ciasta nic nie zmieni, że wymyślam z tym wegetarianizmem. Tak żyję, lubię patrzeć jak robią to inni, czerpać z doświadczeń, szukać i obserwować. Nie lubię oceniania. Bardzo się staram tego nie robić, choć zdarza się ;) Gdy mnie kusi, przypominam sobie swoje pierwsze tygodnie po porodzie - dla kogoś patrzącego z boku musiałam wyglądać bardzo marnie. A przecież w środku byłam taka szczupła, szybka i silna! :D

Nie mazgaić się i robić to, na co macie chęć! Ja mam chęć na... Biegam, bo lubię lasy, więc do zobaczenia jutro!

   

czwartek, 29 września 2016

Trening spontaniczny


Usłyszałam ostatnio pytanie "Jak sobie radzisz z bieganiem?"
Nie radzę sobie.

Padło kolejne: "Jakie masz cele?"
No biegać sobie, maraton na wiosnę pobiegać...

Dobiło mnie: "No to jaki masz plan treningowy?"
Plan treningowy?!


Na dziecko złego słowa nie powiem. Z reguły przesypia całą noc, cierpliwie znosi wożenie samochodem, noszenie w chuście, ucina sobie drzemki w dzień i w ogóle rozbraja swoim śmiechem, tłustymi stópkami i łapkami, które robią pac, pac. Słodziak i oaza spokoju po rodzicach, wiadomo.

Ale nie oszukujmy się, to przez nią w bieganiu nastąpił jeden wielki chaos ;)

W czasach, gdy jeszcze nie byłam nawet w ciąży, tygodnie były zaplanowane i przewidywalne. 8 godzin w pracy, aerobik, bieganie, kolacja we dwoje. W weekendy długie wybiegania i regeneracja z przyjaciółmi. Tak z grubsza.

Teraz mamy wspólny kalendarz google i nie ogarniamy jak nigdy :) Maciej pracuje i ma swoje treningi. Jesteśmy od siebie w 100% zależni. Precyzyjne planowanie i jasna komunikacja to absolutna konieczność przy naszym trybie życia. Mój przykładowy dzień teraz? Co 3h muszę być na posterunku. Karmię 6-7 razy w ciągu dnia, w sumie zajmuje mi to jakieś 2h. Prowadzę aerobik, kolejne 3h. Idę na basen z Alą, kolejna godzina. Spacerujemy, następne 2h. Gotuję, sprzątam, piorę, robię milion innych rzeczy w domu i przy dziecku. Spotykam się z przyjaciółmi, rodziną. Tak z grubsza.

Aha! Biegam! Tadam!

W tym naszym kalendarzu ciągle planuję 4 treningi w tygodniu. Planuję i planuję. Wpisuję z uporem maniaka. Może w końcu w tym tygodniu się uda? (Udało się w zeszłym, ale w tym już nie - dopiero dziś, po 4 dniach zniknęła moja trzecia noga, która objawiła się po użądleniu tudzież ukąszeniu, mogę już chodzić ;p). Kilometraż spadł o połowę w porównaniu do czasu sprzed ciąży. Nie chodzi o formę. Bo ta jest, na pewno nie rekordowa, ale jest. Chodzi o czas, zmęczenie, regenerację, jakość treningów. Nie ma ani jednego momentu, kiedy jest dobry czas na cokolwiek. Mogę mieć ochotę na trening i być w dobrej dyspozycji, ale co z tego, skoro mam pod opieką Alę albo lecę na zajęcia? Po kilku kolejnych godzinach nie ma już TEGO momentu. I co z tego, że w planie będę miała kilometrówki, jeśli wyjdę na to bieganie po godzinie ćwiczeń ze sztangą, głodna, zaspana? Wyjdę, ale zrobię 8km, takich po prostu, bez udziwnień. Nie spojrzę nawet na zegarek. Wcisnę tylko start a potem stop. Nie będę analizować tego treningu. Może następnym razem. Następnym razem mam tylko godzinę na bieganie, rozciąganie i prysznic, więc robię 4km rozgrzewki i przebieżki. Wracam biegiem po aerobiku albo biegnę na aerobik. Regeneracja? ;) Po treningu nie zjem w spokoju, nie rozciągnę się dokładnie, nie wezmę długiego i gorącego prysznica, nie zdrzemnę się. Jedzenie za to u nas stoi na wysokim poziomie, w końcu dyplom dietetyka zobowiązuje ;) No dobra, czasem zdarza się pizza, jak dziś :D Czasu nieco zyskam, kiedy już Ala będzie mogła ze mną biegać w wózku biegowym. Będę ją zabierać na długie wybiegania. Na razie jednak ani wózka, ani siadania Ali nie widać :)

W każdą niedzielę planuję 4 treningi, różnorodne, mocne, bo czuję, że mogę i chcę. A potem biegam, kiedy mogę i jak mogę ;)

Biegam sobie różne rzeczy, mieszam rodzaje treningów, zmuszam się do większego wysiłku. To procentuje. Przynajmniej mam nadzieję, że zaprocentuje. W moim przypadku nie zadziałał mit szybkiego skoku formy po ciąży. Że niby lepsze wyniki niż przed ;) Niestety, szybciutko zaczęłam, z czego jestem szalenie dumna, jednak nie mogę wydostać się poza pewne prędkości i dystanse. Spokojnie, wszystko z czasem. Na razie żadnemu podium nie grozi, że na nim stanę. 

Cieszę się, że biegam. Zmieniło się moje podejście. Dostosowałam się do sytuacji, żeby się nie frustrować. Kiedyś były liczby i życiówki. Teraz myślę sobie, że na życiówki mam czas. A to bieganie, te moje ułomne treningi, to mój czas wolny. Plan mam, będę się go trzymać. Starty uwielbiam, ściganie się ze sobą i innymi tym bardziej! Na prawdziwej olimpiadzie nie pobiegnę, ale swoją olimpiadę rozgrywam cały czas. To mnie napędza, buduje, dowartościowuje. Dlatego zwlekam się z podłogi i wychodzę ;) Tak jak dziś, za chwilę, mam nadzieję. (Po kąpieli i karmieniu ;p)

Robim co możem. A jak nie możem to też robim. Grunt, że wiem, że wszystko jest możliwe, jeśli się chce.  


piątek, 19 sierpnia 2016

Tatrzańska teoria Lelkowa

Odkąd mamy dziecko, kilka razy spotkałam się z opinią, że nasz blog jest tylko o bieganiu. "Gdzie miejsce dla dziecka? Może tego dziecka nie kochają, zaniedbują? Czy oni mają jakieś inne życie?"

Tego innego życia mamy sporo. Blog powstał z naszej pasji biegowej i z założenia miał być tylko o aktywności sportowej. Jak o dziecku, to też w kontekście biegania. Bieganie jest dla nas niesamowicie ważne. Jest wartością samą w sobie. Bieganie istotnie polepszyło jakość naszego życia, w każdym jego aspekcie. Nieważne, że robimy to tylko na naszym amatorskim poziomie, nie każdy musi być mistrzem olimpijskim. Dlaczego biegamy to temat na oddzielny wpis. 

Tymczasem znów o bieganiu, z odrobiną dziecka.

Posiadanie małego bobasa wykreśliło z naszego słownika dwa bardzo miłe pojęcia: "czas wolny" i "robię to, na co mam ochotę". Dla nas czas wolny to czas spędzony na treningu. A "robię to, na co mam ochotę" przeistoczyło się w "robię to, na co Lelka łaskawie pozwoli". Dotyczy to przede wszystkim lubelskiej codzienności, ale przekłada się również na okres wakacyjny. I tu, i tu, jesteśmy z Alutką non stop (poza rzadkimi wyjątkami, gdy np. na czas biegu zajmują się nią moi rodzice). Na wyjeździe jest o tyle łatwiej, że nie absorbują nas żadne nadprogramowe obowiązki. Trzeba po prostu robić wszystko, żeby cała rodzina czuła się dobrze. Niby łatwe a jednak trudne. Wszystko zostaje daleko za nami, zawieszone w czasie. My jesteśmy w innej rzeczywistości i mamy przede wszystkim czas na UWAŻNOŚĆ i przeżywanie chwili, w której jesteśmy. To bardzo kojące, uspokajające, relaksujące. I niesamowicie trudne. Zwłaszcza dla mnie. Muszę się bardzo starać, żeby wejść w ten luzacki rytm.

Tym razem było to jeszcze trudniejsze niż zwykle. Plany mieliśmy oboje ambitne. Zbyt ambitne. Obawialiśmy się tego wyjazdu (mimo że z Alutką byliśmy już w wielu miejscach, w tym na Roztoczu i w Piwnicznej). Tatry to Tatry, respekt jest. Najbardziej upodobaliśmy sobie Zachodnie - szlaki prowadzące z Doliny Kościeliskiej i Chochołowskiej. Jak przewidywaliśmy, doskonałe miejsce wędrówkowe z Lelką i wypadowe na wycieczki biegowe. Jest też wybór jeśli chodzi o chodzenie w wyższe góry z dzieckiem - Zachodnie to masywne, dość łagodne szczyty, bez większych trudności. 

Pierwszego dnia całą trójką wdrapaliśmy się na Grzesia. Co się Aluta będzie rozdrabniać? Jak góry to góry. Błogosławieni propagatorzy chusty do noszenia. Na całym wyjeździe wózka używaliśmy tylko do chodzenia do pobliskiego sklepu. Przeklęci natomiast Ci, którzy w przewodnikach piszą, że w Tatry można z wózkiem. Mijaliśmy wiele biednych i wytrzęsionych dzieci, zmęczonych i sfrustrowanych rodziców. Wiele niesionych wózków, a nawet jeden połamany, porzucony na poboczu. Alutka niesiona przez nas na zmianę, z wielkim zaciekawieniem łypała na skały, drzewa, ludzi, rodzica idącego obok. Można było z nią pogadać, opowiadać jej o wszystkim, pokazywać. Było jej ciepło, przytulaśnie, wygodnie. Spała, łypała, jadła, zdobywała kolejne szczyty. Chłonęła. Czego chcieć więcej? Widoki zapierające dech w piersiach, takie do poryczenia, więc ryczałam, a co. Wierzę, że ona wszystko czuła i na swój sposób rozumiała. Uczy się świata każdą małą komóreczką swojego tłustego ciałka. Góry, aktywność i wrażliwość na piękno przyrody to coś, co jej chcę wpoić z mlekiem. Czym Lelka za młodu nasiąknie...


Po tej wędrówce wszyscy byliśmy niesamowicie zmęczeni i padliśmy jak muchy. Dla każdego moc wrażeń i świeżego powietrza. To wydawało się przyczyną, ale po kolejnych dniach stworzyliśmy nową teorię...


Owa teoria ma swoje źródło w poranku dnia drugiego, kiedy to zaspaliśmy. Wszyscy. Po szybkiej analizie okazało się, że nie będzie czasu na dwa treningi biegowe. Pędzimy razem do Doliny Kościeliskiej, rozstajemy się przy schronisku. Spotykamy przyjaciół, jest czas na piknik. Ja, Aluta i wielki plecak zdobywamy Staw Smreczyński. Ojciec rodziny wybieguje w tym czasie Przełęcz Tomanową. Czekając na tatę, Alutka może podziwiać innych biegaczy - akurat przy schronisku jest punkt odżywczy na trasie rozgrywanego biegu na 57 km. Bijemy brawo, kibicujemy, heheszkujemy. Wracając do teorii - po powrocie stwierdzam, że ja jestem padnięta jak mucha, a Maciej świeży jak skowronek. Bawi się z Małą Pańcią jakby był na masażu relaksacyjnym a nie na wybieganiu górskim. Hm...


Jeszcze na Grzesiu stwierdziłam, że nie ma innej opcji, nie będę biegała Ścieżką nad Reglami (taki był pierwotny plan), bo nic nie zobaczę. Ja chcę ryczeć, wzruszać się, widoki podziwiać. Znów zmiana planów. Dnia trzeciego lądujemy w Dolinie Kościeliskiej. Maciej zaopatrzony w zapas mleka prosto od mamy, termos i garnek, dzielnie zdobywa Polanę Stoły. Ja w tym czasie mam swoją wycieczkę biegową. Trasę Dolina Kościeliska (czerwony szlak) - Ciemniak - Krzesanica - Małołączniak - Dolina Kościeliska (niebieski i czarny szlak), pokonuję w 3h 33min. Już do końca dnia jestem pełna radości i energii. Maciej nieprzytomny, wyssany z ostatniego grama energii. Ja wręcz przeciwnie - pełna wigoru mam siłę na zabawy i opiekę ze 100% zaangażowaniem. Hm...


Ostatecznym dowodem potwierdzającym naszą teorię był dzień czwarty. Maciej po 5h 18min wyczerpującej wycieczki biegowej przez Grzesia - Rakoń - Wołowiec - Starorobociański Wierch - Ornak (24km) miał zmagazynowane miliony heheszków, przytulasów, wygibasów, piosnek i innych zabaw dla Aluty. Ja w tym czasie przeżółwiłam się do schroniska i z powrotem a czułam się jakby mnie ktoś przez te góry przeciągnął w tempie biegu na 5km.


Nasza teoria to w sumie stara, znana wszystkim prawda, że szczęśliwi rodzice to szczęśliwe dziecko. W naszym przypadku szczęśliwi to wybiegani. Dajemy więc sobie nawzajem taką możliwość. Gdy jestem sama, mogę poczuć swoje potrzeby i na nie zareagować - jeść, pić, siku, leżeć, biec, rozciągać się itd. Gdy jestem z dzieckiem - wyłączam się na siebie, przełączam na Alę. Cały czas skupiam się na niej. Najważniejsze na świecie stają się ciepłe stópki, łapki, wygoda, stopień napełnienia brzuchala, nasłonecznienie gębala, senność, zabawa, tłumaczenie świata, piosenki o misiach w lesie albo o muchach w mucholotach. Najważniejsze staje się to, żeby Aluta miała ciągle uśmiech na twarzy, nawet przez sen. Nie zauważam więc nawet, że jestem głodna czy zmęczona. To wszystko do mnie wraca ze zdwojoną siłą, gdy Młodzież przejmuje Maciej. Po dłuższym czasie sam na sam z dzieckiem nie jestem w stanie odpowiednio reagować na jej potrzeby. Choćbym nawet chciała, pewnych rzeczy nie przeskoczę, nawet kawa nie pomoże. Aluta wyczuwa moje zmęczenie, nastrój, brak pełnego zaangażowania w zabawę. Wtedy nie ma heheszków.


Czas tylko dla siebie jest potrzebny właśnie po to, żeby można było być lepszym rodzicem.