W ostatnich dniach podjęłam trudną dla siebie decyzję. Biec Maraton Lubelski nie na czas, ale na
samopoczucie. By cały czas biec, cieszyć się każdą chwilą i ukończyć go w jednym kawałku, bez bólu i kontuzji, która wyeliminuje mnie z aktywności. Decyzja trudna ze względu na ambicje. Ale słowo się rzekło, stoję na starcie.
10, 9, 8... START!
Spokojnie, tylko spokojnie, pamiętaj. Tłum nie może Cię porwać, przed Tobą pierwszy podbieg. Oddychaj, biegnij, nogi luźno. Poszło. Oczywiście przebiegając znów przy Litewskim, przyspieszam. Muzyka, wiwaty.
Gdy wszystko cichnie za plecami, zaczyna się poważny bieg.
Przy Racławickich mijam Artura Kerna. Trzeba się pokazać, wstydu nie narobić. Uśmiech, prosta postawa. W końcu Perfect Runner. Dziewczyny z pomponami, chłopaki z syrenami. Biegnie się przyjemnie, uśmiech od ucha do ucha, i ta myśl -
spełniam marzenie, mam zamiar się tym cieszyć.
Na Kraśnickich spotykam kolejnych kibiców - Łukasz i Krzysiek rozśmieszają, rozpraszają, motywują. Długi zbieg, najszybszy kilometr. A i tak się pilnuję. Czuję się świetnie, przed chwilą wszedł pierwszy kawałek banana od mojej mężowskiej obstawy. Maciek na razie tylko dojeżdża co jakiś czas. Na stałe dołączy później.
Podbieg pod Kosmowskiej. Wchodzi w nogi, ale idzie gładko - wzruszam się, gdy widzę na rogu moich rodziców, takich dumnych. Tata zachęca, żebym z nimi chwilę pogadała, no co za córka, widzi rodzonego ojca i ucieka.
Wdrapałam się. Pomarańcze. Kocham ten smak, kibice życzą smacznego. Chłopak z megafonem informuje o moim posiłku wszystkich w promieniu kilometra. Aby do okolic Olimpu, tam czekają przyjaciele, Magda i Marcin. A tu niespodzianka, wcześniej mijam Anetę z aparatem, jak miło, od razu więcej energii.
To już 12km. Mignęło niepostrzeżenie. Jest duszno, gorąco, w tych okolicach bezwietrznie. Jakim cudem ktokolwiek przebiegł poprzednie Lubelskie, kiedy upał był nie do wytrzymania?
Andersa, zbieg, ale niezbyt przyjemny - przygotowuję się do mordęgi Mełgiewską. Jeszcze nie wiem, że Mełgiewska to lajcik w porównaniu do dalszego odcinka...
Mówię Maćkowi, żeby odjechał, muszę się skupić.
Mełgiewska jest pod górę, pusta, długa, nudna. Jakby na życzenie zjawia się przy mnie Biegowa Przygoda. Rozmawiamy chwilę o butach. Tak, nowiusie, ale już biegałam w tym modelu, są idealne. Jednocześnie stopy palą mnie, jakbym biegła po rozżarzonych węglach. Kilka fotek i Krzysiek dopada ze swoim aparatem kolejnych biegaczy. Skąd on czerpie taką siłę?
Most na Grygowej, wieje. Staram się schować za chłopakami przede mną, ale to nic nie daje. Zwalniam, męczę się, trochę się złoszczę. Na półmetku melduję się z zapasem 4 minut do złamania 4h. Ale ta myśl pojawia się przez sekundę. Wiem, co mnie czeka w drugiej połowie, w moich wyobrażeniach cięższej - teren bardziej pod górę, a nogi już niezbyt świeże.
Aby do 30km, potem podbieg a potem to prawie meta...
Nie wiem natomiast, że najtrudniejsze, gorsze od Jana Pawła, będą 2km zaczynające się od Dywizjonu... Mordęga na całego. Długi podbieg, wszędzie samochody, ciasno, duszno. Wyprzeda mnie grupa na 4:00. A może jednak... Marek mówi, żebym się ich trzymała. Staram się. Wychodzi przez 200m. A niech biegną beze mnie, nie da rady.
Maciek dołącza na stałe.
Jego pomoc jest nieoceniona. Wystarczy, że spojrzę, już jest przy mnie. Komunikujemy się gestami, mimo, że spokojnie mogłabym rozmawiać. Nie pozwala mi marnować energii. Żel, banan, pomarańcze, woda, mam wszystko. Stara się mnie chronić przed wiatrem, gada głupoty, rozśmiesza. Jestem raczej w dobrej kondycji, reaguję. Czasem mówi mądre rzeczy, na przykład, że dobrze jest coś teraz zjeść, bo będę miała siły na finisz. Wierzę. Jem. Mam siłę. Już go nie odganiam. Tak dobrze mi, kiedy jest za mną. Nie jedzie jednak obok, bo wtedy sugeruję się jego tempem. Jest za mną, czuwa. Dzielny.
Przed słynnym podbiegiem na Jana Pawła długi zbieg. Zaczyna padać. Chłodno. Dla mnie pogoda idealna, trochę ślisko. Byłam psychicznie perfekcyjnie przygotowana na ten fragment. Biegło się znakomicie. Mega doping, foty, uśmiechy. Ludzie niestety zaczynają iść, łamią się. Słyszę dźwięki rzeźnickiej muzyki puszczane przez Martę z Perfect Runner. Mam tę moc!
Puszczam buziaka do Maćka, tak dobrze się czuję, tak kocham jego i ten Maraton.
Jeszcze tylko Roztocze, ostatnia wspinaczka. Dołączam do elitarnej grupy "nie szłam Jana Pawła". Wymyślam jeszcze nową "nie szłam Roztoczem". Maciek śpiewa mi "Ech, Roztocze, ileś mi krwi napsuło..." Uśmiecham się, przypominam sobie obóz w Bieszczadach z Kamilem Grudniem, jak mantrę powtarzam "Smerek, Smerek...".
Jestem na Kraśnickich. Kiedy to zleciało?! Maciek mówi, że będzie życiówka. Nie będzie. Ale to nic, nie zależy mi. Jest tak pięknie.
Jakiś nieznajomy dopinguje, zawiesza się i pyta pełen entuzjazmu "Szuby biegają?" Tak, tak, to my! Jakie to miłe, szalenie!
Ze sznurka samochodów wyróżnia się jeden biały - Bon Appetit. Ze środka krzyczy i dodaje otuchy głowa Karola. Od razu się prostuję, jest lżej. Dzwoni Ela z Poznania, rozmawia z Maćkiem. Poznań... Cudowny maraton, przypominam sobie to szczęście na mecie i już nie mogę się doczekać. Dzwoni Marcin, ciekawy jak idzie. Maciek odpowiada, że jest świetnie, zaraz będziemy. Uśmiecham się. Jest świetnie.
Przypominam sobie opis trasy zrobiony przez Pawła Wysockiego. Kilka zdań i po maratonie. Tak właśnie mijają mi kolejne kilometry, szybciutko.
O matyldo, to już 40km. Pokazuję Maćkowi palcem. On chyba myśli, że ma się odwalić. Macham mu, że nie, nie. Patrz! 40km! Czuję się super. Wolno biegnę, ale jest ok. Punkt z wodą. Ania i Dorota. Kiedy dołącza Dorota i śpiewa mi piosenkę o tym, że pędzę jak Szost, biegnę chyba w tempie finiszu na 10km, taki zastrzyk energii! I wtedy trach... Prawa powięź. Pokazuję palcem na nogę. Kij z nogą, patrz!
Przede mną meta!
Patrzę z niedowierzaniem, już?! Od środka rozsadzają mnie emocje, zbliżają się do gardła, wpadam na pełnym speedzie (no, na miarę możliwości), nawet nie patrzę na zegar, dziś mnie to jakoś nie obchodzi. Dziwne rzeczy dzieją się z łydką, potknę się o własną nogę? Kij z łydką, cicho siedź! To meta! Wpadam w ramiona Maćka i długo, długo płaczę... Pół roku na to czekałam, nie zamierzam się powstrzymywać. Jest idealnie. IDEALNIE.
Na szyi medal, gratulacje od przyjaciół i rodziców. Szukam Kasi. Moja maratońska siostra jak zwykle z sukcesem, w świetnej kondycji. Cieszę się jej powodzeniem.
Droga pod prysznic jest długa i kręta. Spotykam znajomych, zamieniamy kilka słów. Spotykam nieznajomych, z którymi wymieniam uśmiechy i gratulacje. Tak po prostu, znakiem rozpoznawczym jest ten najcenniejszy medal na szyi.
Pierwsze wrażenia opisuję Gosi, która się mną zajęła, niesie plecak, podaje ubranie... Po gorącym prysznicu przychodzi zjazd energetyczny. Dziubię tępo makaron, rozmawiam z Sylwią. Klecę słowa z trudem. Jeszcze czekamy na dekorację Kasi, na nią zawsze trzeba czekać z tego powodu. Idziemy na mega burgery, smakują nieziemsko.
Nieziemsko smakuje też ten dzień, ten medal. Te 4:07:03 netto. Oficjalnie 11 sekund gorzej od życiówki sprzed pół roku. Jakoś się tym nie przejęłam. Nie trzeba zawsze robić życiówki. Ja to mówię! Chora z ambicji człowieka!
To był Maraton Lubelski, górka, dół, górka, górka. Wiem, że gdybym pobiegła kilka tygodni wcześniej na Orlenie miałabym piękną życiówkę. Ale na to mam jeszcze całe życie, nowe cele. Nie sztuką jest maraton przebiec tak, że się pada, ma kontuzje, doświadcza ściany i wielu innych nieprzyjemnych rzeczy, wynikających ze złego przygotowania. Sztuką jest przygotować się na taki czas, żeby w miarę komfortowo przebiec cały dystans. Nie byłam przygotowana na szybciej na Lubelski. Po prostu. Trzeba doświadczenia. A to przychodzi z czasem. Po kilku godzinach pojawiły się myśli, że mogłam dać z siebie więcej, że dałabym radę urwać... Staram się je odganiać, nie mam do siebie pretensji.
Nie powiem, że było lekko. Nawet ostatecznie sympatyczny podbieg pod Jana Pawła na wykresie wygląda słabo, wolno. Ale może gdyby nie to zwolnienie, nie dobiegłabym do mety? Nie było lekko i przyjemnie, ale bardzo satysfakcjonująco. Byłam na tyle dobrze przygotowana, że bez ścian i myśli typu "ten rów jest na pewno bardzo wygodny", bez potrzeby marszu, przebiegłam najtrudniejszy miejski maraton. W niemal identycznym czasie przebiegłam płaski Poznań...
Spełniłam swoje marzenie. Maraton w moim rodzinnym mieście.
Pomogli w tym niesamowici wolontariusze. Tak bardzo wspierali, uśmiechali się, marzli i mokli dla biegaczy. Bez nich to wydarzenie nie miałoby szansy na powodzenie. Dziękuję!
Pomógł Maciej mój najlepszy. Współpraca na trasie była idealna. Jak w codziennym życiu. Od 12 lat...
Kocham bieganie maratonów :)