Ostatnia Dycha weszła mi na ambicję.
Miało być szybciej, nie dało się. Chyba trzeba by coś
potrenować, żeby było lepiej. No i zacząłem. Mam plan
treningowy, po raz pierwszy od ok. dwóch lat, czyli od ostatniej
poważniejszej kontuzji – skręcenia kostki.
Te dwa lata dały mi bardzo dużo, w
głównej mierze dlatego, że nie miałem planu. To fajne. Tuż przed
wyjściem na trening chwila zastanowienia na co się czuję –
lepiej lżej, czy ostrzej, długo czy krótko? Wytrzymałość? Siła?
Szybkość? Jedziemy! Podstawowym celem było nie przemęczyć
organizmu i nie zrobić sobie krzywdy. Dawało radę, działało, był
progres.
Aż okazało się, że chcę jeszcze więcej / szybciej / lepiej. I zobaczymy dokąd na tym dojadę. Na razie robię plan wg Pauli Radcliffe. Dziś tempówka 4,8km. Jak wstałem rano z łóżka, to sobie pomyślałem „ło Jezuuu, nie chce mi się...” Do kontuzji jeszcze droga daleka i niezbyt się boję długofalowego przemęczenia, ale ciekawe jest dla mnie doświadczenie, że się nie chce. W listopadzie w górach ktoś (Dracon?) mnie spytał, co robię jak nie mam ochoty na trening. Jak to nie mam ochoty?! Czasami czekam cały dzień, żeby w końcu potruchtać... A tu nagle się nie chce... No nic, odpowiadając co robię: wiążę buty i lecę. Po prostu. Zgodnie z planem.
Taka sytuacja...
P.S. Zanim skończyłem pisać, to się zachciało. Dobrze, że jest słońce :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz