niedziela, 10 maja 2015

Maratońskie łzy 2, czyli faceci (nie?) płaczą


10.05, 13:07, Plac Litewski – meta. Justyna ryczy jak bóbr. Standardowa sytuacja pomaratońska. Ale ja też mam świeczki w oczach, a to już coś nowego.

Jestem facetem. Tempo, czas, dystans. Na zawodach nie ma pitu-pitu. Nie ma miejsca na wzruszenia, bo trzeba wziąć się w garść i napieraać do przodu! Boli, bo musi boleć. Bo szukasz kresu swoich możliwości w konfrontacji z dystansem 5, 10, 21 czy 42km. Bo jak odpuścisz, to będziesz czuć się paskudnie. Więc nieważne co krzyczą kibice, co doskwiera i obciera. Nieważne, że się nie chce – jedziesz dalej! Tempo, czas, dystans.

A dziś jechałem rowerem. Wysiłek jak u emeryta na spacerze. Tempo, czas, dystans – to był świat Justyny. Ja jedynie pomagałem jej w walce z trudną, maratońską trasą. Banan, pomarańcza, woda... Dobre słowo... Tylko i aż tyle. To nie nasz pierwszy raz. Tyle, że na dyszkach człowiek mierzy się z trochę innym rodzajem zmęczenia. Zaś na maratonie w Poznaniu byłem z nią bardziej z doskoku, a nie cały czas obok.

Dziś ramię w ramę jechałem całą drugą połówkę. Tą trudniejszą połówkę, gdzie zmęczenie jest już ogromne, wypatrujesz „ściany” i czekasz na mityczną ulicę Jana Pawła, którą widzisz codziennie, ale nigdy nie wydaje się tak stroma jak tego jednego dnia w roku. Banan, pomarańcza, woda, wsparcie. Tylko tyle da się zrobić. Tylko, nie aż. Bo chociaż chcesz ulżyć ukochanej osobie, to nie weźmiesz jej na bagażnik czy na hol, nie dopchasz do mety, ani nie doniesiesz. Możesz dać łyka wody i bezradnie patrzeć jak się męczy.

Dlatego po przekroczeniu mety ja też miałem świeczki w oczach. Bo to taka metametafora. Dziękuję za wszystkie kilometry. Za bycie w tej drodze razem. Za krótkie cmoki w powietrze pomiędzy tysiącami kroków. Za upór i konsekwencję. Za wspólne cele. Za miłość.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz