10.05, 13:07, Plac Litewski – meta.
Justyna ryczy jak bóbr. Standardowa sytuacja pomaratońska. Ale ja
też mam świeczki w oczach, a to już coś nowego.
Jestem facetem. Tempo, czas, dystans.
Na zawodach nie ma pitu-pitu. Nie ma miejsca na wzruszenia, bo trzeba
wziąć się w garść i napieraać do przodu! Boli, bo musi boleć.
Bo szukasz kresu swoich możliwości w konfrontacji z dystansem 5,
10, 21 czy 42km. Bo jak odpuścisz, to będziesz czuć się
paskudnie. Więc nieważne co krzyczą kibice, co doskwiera i
obciera. Nieważne, że się nie chce – jedziesz dalej! Tempo,
czas, dystans.
A dziś jechałem rowerem. Wysiłek jak
u emeryta na spacerze. Tempo, czas, dystans – to był świat
Justyny. Ja jedynie pomagałem jej w walce z trudną, maratońską
trasą. Banan, pomarańcza, woda... Dobre słowo... Tylko i aż tyle.
To nie nasz pierwszy raz. Tyle, że na dyszkach człowiek mierzy się
z trochę innym rodzajem zmęczenia. Zaś na maratonie w Poznaniu
byłem z nią bardziej z doskoku, a nie cały czas obok.
Dziś ramię w ramę jechałem całą
drugą połówkę. Tą trudniejszą połówkę, gdzie zmęczenie jest
już ogromne, wypatrujesz „ściany” i czekasz na mityczną ulicę
Jana Pawła, którą widzisz codziennie, ale nigdy nie wydaje się
tak stroma jak tego jednego dnia w roku. Banan, pomarańcza, woda,
wsparcie. Tylko tyle da się zrobić. Tylko, nie aż. Bo chociaż
chcesz ulżyć ukochanej osobie, to nie weźmiesz jej na bagażnik
czy na hol, nie dopchasz do mety, ani nie doniesiesz. Możesz dać
łyka wody i bezradnie patrzeć jak się męczy.
Dlatego po przekroczeniu mety ja też
miałem świeczki w oczach. Bo to taka metametafora. Dziękuję za
wszystkie kilometry. Za bycie w tej drodze razem. Za krótkie cmoki w
powietrze pomiędzy tysiącami kroków. Za upór i konsekwencję. Za
wspólne cele. Za miłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz