6 tygodni minęło od Maratonu Lubelskiego. W tym 4 tygodnie biegania i nasz szubowy "obóz biegowy na Roztoczu". Mój ulubiony Półmaraton Solidarności (nie żartuję, mam sentyment do tego biegu) ominął mnie ze względu na stan po imprezie firmowej, tak samo jak Chmielakowy Ducha Bielucha. Żadnych startów nie planowałam, miałam odpocząć, ale...
Spontanicznie zapisaliśmy się z Maćkiem na Bieg Pokój i Dobro w Lubartowie (bo bieg charytatywny, miła atmosfera, sympatyczna, swojska formuła) i na Chęć na Pięć - bo w Botaniku a nie byliśmy tam już z 10 lat.
Rok temu w Lubartowie prowadził mnie Maciek, na życiówkę. Wtedy było 54:08, teraz 45:50. Kompletnie nie pamiętałam, jak biegła trasa. Założyłam startóweczki. A tu pola, lasy, kamulce, żwirki. Ale cieszę się z wyboru, czułam się lekko i dynamicznie. W głowie powtarzałam sobie, że nie odpuszczę, nogi podają to ja muszę za nimi nadążyć. Od mniej więcej 2K wiedziałam, że biegnę druga. Informowali mnie o tym co chwilę kibice, bardzo sympatyczni i pomocni. Na 3K pojawiły się halucynacje i zobaczyłam flagę ze znacznikiem 8K. I do 8K martwiłam się i stresowałam, że jak to?! Znów na te pola?! Będziemy kółka kręcić?! Trzeba była na trasę spojrzeć, cokolwiek o tym biegu przeczytać... Na szczęście to były faktycznie halucynacje. Na 3K musiała być trójka, żadnych nawrotek nie było... Ale halucynacje kosztowały mnie trochę nerwów i demotywacji. Na 5K błagałam, żeby był już koniec. 7K był morderczy. Podbieg żwirkiem. Gdybym w tym momencie zakończyła bieg, potrzebowałabym reanimacji. Po tym cudownym momencie pojawił się asfalt i tak odpoczęłam, że nogi znów poleciały do przodu. Na mecie zobaczyłam, że brakuje mi 200m do 10K, więc potruchtałam dalej. Nie wiem po co, odruch początkującego amatora.
Bardzo miła atmosfera, nic się nie zmieniło od zeszłego roku. Ci sami ludzie, kiełbaski (masło czosnkowe, rewelacja!), stoiska dla dzieci, charytatywny cel, przemiło. Te puchary to zupełnie przypadkiem (2 w kategorii za niezniszczalną Violą Dessauer, 1 miejsce w kategorii, 1 miejsce jako małżeństwo). Nie one są najważniejsze. Miałam zobaczyć, w jakim miejscu jestem. I zobaczyłam. Mimo braku reżimu treningowego czas miałam 30sek gorszy od życiówki - "tylko" (w terenie), więc podejmuję rękawicę i w najbliższym czasie będę walczyć o 45minut. Do roboty!
20 godzin po tym biegu stałam na starcie Chęć na Pięć w Botaniku. Na który to start dojechałam rowerem a Maciek przybiegł. Okazuje się, że wolniej jeżdżę rowerem niż biegam... Na miejscu poszliśmy na spacer po pętli biegu. Cały czas się śmiałam - ostry zbieg, ostry podbieg, ostry zakręt, zmiana nawierzchni... Trasę układał jakiś geniusz zła! A przy tym piękne widoki, drzewka, ptaszki, zielono. Piekło. Anioły na szczęście też były - trasa oznakowana i zabezpieczona przez wolontariuszy w sposób doskonały. Dzięki!
Jednak nienawidzę tego krótkiego dystansu. Tutaj umierałam od pierwszych kroków. I ten podbieg na koniec, ledwo tam szłam a miałam biec. Cała trasa w sumie usłana podbiegami i zbiegami. Wąsko, tłum, pierwszy kilometr był trudny. Następne jeszcze gorsze. Za połową lunęło z nieba. Dodatkowe ślizgi i hamowanie. Wyprzedzałam sobie panie systematycznie, gdy tylko jakaś pojawiła się w zasięgu wzroku. Kilometr do mety. Przede mną Dorota z Perfect Runner. Zbieg, wyprzedzam, ona zostaje z tyłu. Zbieram siłę na podbieg. Zaczyna się.
Decydujące chwile
Przy moim ramieniu mignęła Dorota. Rzucam bezsilne i spazmatycznie śmieszne "o nieee..." i w ułamku sekundy podejmuję decyzję, że walczę. Zostawiam Dorotę za sobą. Zaczyna się najostrzejszy podbieg. Słyszę za sobą oddech Doroty, ja słabnę, ona ciśnie. Mija mnie. W ułamku sekundy poddaję się. Ona jest dziś silniejsza. Wygląda rześko, ja ledwo zipię, za linią mety padam na kolana. Przegrałam ten bieg psychicznie. Oczywiście, że brakuje wytrenowania, ale moim zdaniem decydujące były ostatnie metry i sekundy. Nie wytrzymałam tego biegu. Puchar za drugie miejsce w kategorii (za Dorotą) to też przypadek. Do życiówki brakowało całej minuty. Wynik 23:50. I nie ma że trasa ciężka, że boli, że start był dzień wcześniej. Nie dałam rady i tyle. Warto było, nauczyłam się o sobie czegoś nowego.
Tak więc weekend minął aktywnie i szybko, oboje jestesmy z siebie dumni. Każdy z siebie, i nawzajem z siebie :D Pierwszy raz dwa starty w dwa dni. Zawodowcami nie jesteśmy, więc w niedzielę o 18 padliśmy jak po Maratonie :D Kochamy ten stan :D Kochamy też być z innymi biegaczami, szczególnie z Perfect Runner!
PS. Maciek niedawno odkrył serwis enduhub - można tam sprawdzić wszystkie swoje starty. Ja już nie pamiętam co i na ile biegłam, uzbierało się tego 28 (jeszcze nie ma Chęć na Pięć) w ciągu 3 lat. Miło popatrzeć na swoje wyniki, zobaczyć czy i jaki robi się progress. Polecam. U mnie wygląda to tak:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz