poniedziałek, 19 grudnia 2016

Doping

Ostatnio przyplątał się do nas paskudny wirus pod postacią tzw. jelitówki. Atak był nagły, ustąpił po kilku godzinach, ale zostawił ogromne spustoszenie. Postanowiliśmy nie czekać, tylko wszelkimi możliwymi sposobami postawić się na nogi. Zaczęliśmy czytać i podpytywać. Wierzę, że z jelitówki szybko wyszliśmy (oprócz lekkiej, wzmacniającej diety) dzięki elektrolitom i probiotykom. Nigdy nic nie łykaliśmy przez dłuższy czas, bo zawsze stawialiśmy na bogactwo z naturalnych źródeł. Do pewnego momentu zdrowa dieta wystarczała...

A potem urodziła się Alicja.

Bo to nie tylko o dietę chodziło, ale też o wysypianie się. Dla nas to słowo praktycznie nie istnieje. Kilka dni przymusowego zwolnienia chorobowego pozwoliło nam bardzo odpocząć, zwolnić, podjąć pewne decyzje dotyczące zdrowia. Składowe w postaci: wiecznego niewyspania, mrocznej pory roku, zagrożenia przeziębieniami, mojej bardzo dużej aktywności fizycznej i karmienia piersią, Maćka stresującej pracy i umiarkowanej aktywności sportowej, diety wegetariańskiej, dały nam taką listę suplementów:

- probiotyki (nasza odporność bierze się z jelit, zresztą nie tylko ona, stan naszych jelit wpływa na cały organizm w wymiarze również psychicznym, my zaczynamy z Sanprobi Active Sport)
- kwas foliowy (w dużym skrócie - działanie krwiotwórcze i antydepresyjne, z jedzenia, o dziwo!, przyswaja się dwa razy gorzej niż z postaci syntetycznej, podobno większość dorosłych ma jego niedobór)
- witamina D (magiczna witamina, która wpływa na wszystko, syntetyzuje się poprzez skórę z pomocą słońca, więc jak nie ma słońca, trzeba sobie pomóc)

W związku z brakiem mięsa w diecie naturalnie nasuwa się pytanie o żelazo - wyniki badań krwi nie wskazują na to, żebyśmy mieli z tym problem, więc dbamy o duże ilości żelaza w diecie (strączki, orzechy, gryczana, jaglana, pestki dyni i słonecznika, morele, daktyle, zielone warzywa).

Faszerujemy się zatem i niech moc będzie z nami!

niedziela, 27 listopada 2016

Druga Dycha na trzech kołach

Druga Dycha do Maratonu była naszym pierwszym startem z Alicją w wózku biegowym. W dniu startu mieliśmy za sobą przebogate kilkudniowe doświadczenie. Wsad wózkowy pozwalał mieć nadzieję, że obędzie się bez przystanków i stresów. Poradziliśmy się Pawła Wysockiego, z jakiej strefy startowej mamy zaczynać i mogliśmy emocjonować się przygotowaniami. Czas przed zawodami zawsze był wypełniony po brzegi, ale ten sam czas plus dziecko to buzujący wulkan. Myśleliśmy, że skoro nie wrzucamy jeszcze do tego bałaganu Dziadów to pójdzie gładko. Nic bardziej mylnego.

M: Fakt - Ala wyssała zamiłowanie do biegania z mlekiem matki. Albo idzie w kimę, albo obserwuje zmieniające się otoczenie. A jak jest szybko to i pogaworzy.

Dominika Żurowicz
Poczujcie to: Wychodzimy z domu o 11. Mam 12 minut na rozgrzewkę, pykam 2km i kilka przebieżek. W tym czasie Maciej składa wózek, odkrywa sflaczałą dętkę i przewija gigantyczną kupę. W czasie wyjątkowo długiego karmienia rozgrzewa się Maciej. Nie wiem, co robi, bo siedzę w zaparowanym samochodzie, wśród stosu ubrań, zabawek i pieluch. Ryzykuję życiem nie odbijając Aluty i na tylnym siedzeniu ubieram ją w kombinezon. Mamy 7 minut do startu. Wychodzę, wózka nie widać. Zastygam w przerażeniu. 6 minut, wraca Maciej z napompowanym kołem. 5 minut, przebieram się. 4 minuty, biegnę do toalety. 3 minuty, Ala płacze, chyba jest dla niej za głośno, za dużo się dzieje. Minutę przed startem Maciej śmiga do ustalonej strefy. Szukam strefy i rodziny. Rodzina jest, strefy nie ma. Stoimy na trawniku, obok biegają wolontariusze z tabliczkami. Przy nas stanął ktoś z "55". To grubo za dużo. Trudno, chcę żebyśmy biegli razem, już mi nie zależy. Na szczęście wsad jest już radosny i zainteresowany otoczeniem. Ruszamy, idziemy na linię startu przez 1 minutę i 46 sekund. No i zaczyna się...

M: Odpowiadając na pytanie co robi Maciej na rozgrzewce: biega rytmy z pustym wózkiem od rowerzysty do rowerzysty i próbuje pożyczyć pompkę. Potem rozgrzewa dynamicznie górne partie ciała pompując. Ani pompka, ani kompresor nie ratują sytuacji - będzie bieg na półflaku. Organizacja startu jest... a nie, nie ma. Ostatnie kilka Dyszek startowałem z ok. 5 linii i problemy przestrzenne znałem bardziej z opowieści niż doświadczenia. Ale tłum, brak stref, wąski start i pętelki na początku to masakra. Z wozem podwójna.

Magda Lena
Udało się dobiec w 46:57. Maciej pchał, ja goniłam. Mamy dwie teorie - albo stać mnie było na więcej a wóz mnie zwalniał, albo pobiegłam maksa, bo nie skupiałam się na cierpieniu. Wierzę w pierwszą wersję. Miły też był doping. Biegacze czasem nam pomagali, robiąc śluzę, krzycząc "lewa wolna", komplementując. Ktoś nawet na mnie nakrzyczał, że biegnę przed wózkiem i przeszkadzam, ale rodzina się na szczęście do mnie przyznała. Kibice bili brawo dla ojca, ja się oburzałam, że chyba dla matki też, więc było zabawnie. Na ostatnich metrach dołączył z poradami trenerskimi Kamil Grudzień, co sprawiło, że dostałam turbo doładowania. Swoje zrobiła też Karolina Kochaniec, która mnie wyprzedzała krzycząc "dawaj, bierzemy jeszcze tą po prawej!". Najlepszą robotę wykonała Alicja. Cały czas gaworzyła, sądzimy, że nas poganiała. Dzielny wsad.

Elbrus
Mniej wesołe doświadczenia? Przez 10 kilometrów non stop wyprzedzaliśmy. Maciej dzwonił dzwonkiem, ja krzyczałam albo klepałam ludzi ze słuchawkami na uszach. Na początku Maciej wyjeżdżał poza słupki, ale dostał ode mnie reprymendę i trzymał się linii słupków, kosząc dwa i stwarzając zagrożenie dla innych, nieładnie. Potem lawirował już pomiędzy biegaczami. Mam nadzieję, że nikomu zbytnio nie utrudniliśmy biegu.

M: Stojąc jeszcze na linii startu, a właściwie ze 100 m za nią wiedzieliśmy, że trochę będzie trzeba powyprzedzać. Optymistycznie szacowałem, że będzie tak przez jakieś 3 km (+/-1). Zdziwiłem się mocno, że trwało to przez bite 10 km. Tyle dobrego, że miałem sporą rezerwę mocy, więc sprinty co jakiś czas nie prowadziły do kryzysów, a jedynie wzbudzały entuzjazm zgromadzonych przy trasie fanek. No i dzwonek zasługuje na Nobla.

1400 osób podczas biegu plus ich kibice to nie przelewki, to ogromne organizacyjne wyzwanie. Niestety uważam, że nie można jednak obwieścić bezwzględnego sukcesu Dychy. Frekwencja to nie wszystko. Bardzo doceniam, że są ludzie, którzy co kwartał podejmują się tego zadania. Dobrze by było, gdyby organizatorzy przyjaźnie i z otwartością przyjmowali konstruktywną krytykę. Za nami już 18 Dyszek, więc jest doświadczenie, pełnoletniość, dojrzałość. 

Uwagi ogólne nasuwają mi się trzy. Od wielu biegów powtarzają się te same problemy. Wszystkie dotyczą kwestii bezpieczeństwa i komfortu samego biegu. Podczas biegu z wózkiem pewne kwestie są bardziej dotkliwe. Na dopracowanie "otoczki", nagród, pakietów itd. przyjdzie czas po uporaniu się z podstawami. 

Po pierwsze, strefy startowe. Jak sobie wyobrażam sytuację idealną? Strefa startu gotowa jest 15 minut przed rozpoczęciem biegu. Szeroki start (start nie musi być szeroki jedynie na długość bramy sponsora). Strefy wyraźnie oddzielone taśmami albo drabinkami. Oddzielne wejście do każdej. Flagi albo tablice po obu stronach. Każda ma swój kolor a biegacze odpowiedni kolor numerów startowych, zgodnie z deklaracją czasu przy zapisach. Do stref wpuszczają wolontariusze. Biegacze są świadomi konsekwencji swoich decyzji i działań. Jeden biegacz w nieodpowiedniej strefie to nie problem, ale już 700 - tak, i to poważny.

M: A ja wspominam sytuację która była i wyobrażam sobie, że jednak chcemy stanąć tam gdzie planowaliśmy (45 min). Pomożecie? - drę się do tłumu. Pomożemy! - odpowiadają. Po chwili wózek z dzieckiem zostaje przeniesiony nad barierką i niczym na koncercie, dryfuje ponad ludźmi. Rzucamy się za nim w pogoń forsując barierkę. Wypowiadamy słowo "przepraszam" po 108 razy na łebka, chociaż wcale przykro nam nie jest. Spiker przez mikrofon udziela zgody na lądowanie i po chwili koła Vipera miękko lądują na asfalcie. Lekko sprasowani, acz szczęśliwi docieramy na miejsce. Dowiadujemy się jeszcze, że "Pan tu nie stał" i można ruszać. Taki bareizm.

A poważniej, to trochę sami sobie jesteśmy winni. Kto późno przychodzi sam sobie szkodzi i 10 min wcześniej pewnie byśmy się przebili. Tylko nie wiadomo dokąd, ach to oznakowanie stref...

Ze strefami wiąże się temat wyników - na czas brutto/netto. Rozumiem, że elita biegnie na czas brutto. Ale reszta, zwłaszcza przy braku stref, powinna mieć szansę na wyrównaną rywalizację na czas netto. Bo można ustawić się z elitą i wygrać 2 minuty brutto z kimś, kto wystartował z końca a miał czas 1 minutę netto lepszy. Przykładowo, byłam 35. wśród kobiet według czasu brutto, ale przede mną były przynajmniej 4 dziewczyny z gorszym czasem netto. W przypadku Macieja różnica sięga o wiele większej ilości miejsc. Czas na zmianę regulaminu?

M: Jeśli zależałoby mi na Grand Prix to bym się wkurzył. Na szczęście nie zależy. Ostatnio poczuwam się do sparafrazowania motta Pawła Wysockiego. U mnie brzmi: "przestań trenować, zacznij biegać".

Druga sprawa to trasa. Było tak koszmarnie tłoczno i wąsko! Biegacze z elity tego nie odczuwają, ale w ramach czasowych od około 45 minut jest wielki ścisk. Każdy chce pobiec jak najlepiej, szuka sobie miejsca. A miejsca na jednym pasie jest najwyżej na 4 osoby. Zaczyna się wyprzedzanie po chodniku, po ulicy, niezamierzone szturchanie, nadeptywanie. Rwanie tempa, tętna, mięśni. Koszmarnie było zwłaszcza na Nadbystrzyckiej. Smrodliwe samochody zatykały płuca, przemykający przechodnie wymuszali zmianę tempa. Wyobraźcie sobie w tym wszystkim jeszcze wózek... Chcę wierzyć, że całkowite zamknięcie i udostępnienie biegaczom całych ulic na czas biegu w niedzielne południe nie sparaliżuje naszego miasta. Inne miasta przeżywają o wiele większe i częstsze biegi, to może i my damy radę.

M: Nadbystrzycka Street. Jest ryzyko, jest zabawa. Grupa starszych pań na przejściu, pozycja prawie jak do startu sprintu. No i pytanie - wlezą pod koła czy nie?

Po trzecie, w kontekście biegu z wózkiem, ale nie tylko, dużym utrudnieniem byli zawodnicy ze słuchawkami w uszach. Zbieg, tempo 4:11, krzyczę "wózeeeeek" i nic, ściana. Dopiero klepnięcie w ramię skutkuje. A gdyby jechała karetka, policja, straż, rowerzysta, wolontariusz? Albo takiemu amatorowi muzyki rozwiązuje się sznurowadło i nie słyszy ostrzeżenia? Albo wypadają mu klucze i też nie słyszy nawoływania? Nie biegam z muzyką, ale rozumiem, że to może pomagać. Na treningu, nie na zawodach. Może czas na kolejną nowość w regulaminie?

M: Nie no, z tym regulaminem to nie przeginajmy. Każdy niech sobie biegnie jak chce. Mi swego czasu muzyka pomagała. Tylko ludziska jak już sobie odcinacie jeden zmysł, to włączcie w to miejsce trochę przewidywania i empatii.

poniedziałek, 31 października 2016

Do porzygu!

W połowie porodu, omdlewając po raz trzeci, usłyszałam za sobą szept położnej: "Pani ma chyba bardzo niski próg bólu...". Potem wyłam i wiłam się w cierpieniach, gdy już podłączona pod ktg, usłyszałam, że właściwie to nic się nie dzieje i te skurcze to takie małe skurczyki. (Do tej pory uważam, że na pewno ktg było zepsute).

Takie progi, granice, zwane granicami komfortu, ma każdy z nas, w każdej sferze życia. Chodzi mi po głowie tekst o tolerancji (dys)komfortu życia z Alutą, ale musi to we mnie dojrzeć. Teraz chcę podzielić się z Wami doświadczeniem z ostatniego biegu, biegu o złotą dynię.

Bieg charytatywny, mały, ciekawy teren, blisko domu, chłód. Cud, miód.

Miał być trening, tempówka. Tempówek nie lubię, bo męczą. Mądre głowy jednak radzą, żeby je biegać, bo są efektywne. Start to dobra motywacja do ciężkiego treningu. Patrzę na profil trasy. Nie będzie tempówki. Ta bolałaby za bardzo, bo same góry. 
Nie trening, więc start. Jak startuję to na maksa. Ta dynia to mój drugi bieg na 5km. Unikam tego dystansu jak ognia, bo jest dla mnie najbardziej męczący. Trzeba biec od początku najszybciej jak się da, a drugą połowę przyspieszyć. Nie umiem tego, bo nie znam swojej granicy. 
Nie wiem, gdzie jest ta magiczna linia, że biegnę całych sił, wypluwam płuca, zamęczam nogi, ale nadal biegnę, jeszcze nie mdleję. Zwykle, nawet podczas startów, zostawiam sobie spory margines komfortu. Żeby dobiec. Patrzę na zegarek i oceniam, czy nie biegnę za szybko, usprawiedliwiam się, żeby móc zwolnić. Co więcej, nie wiem, czy ta linia jest wyznaczona przez moją psychikę czy ułomności fizyczne.
Bieg o dynię postanowiłam polecieć bez patrzenia na liczby. Słuchać swojego oddechu, czuć nogi, brzuch, ręce. Rozmawiać ze sobą, motywować się. Na starcie trzęsłam się jak galareta. Nie z zimna (zrobiłam niezłą rozgrzewkę – 2,5km), ale ze stresu. Oto za chwilę okaże się, czy choć odrobinę zbliżę się do granicy. Czułam się nieźle dysponowana, więc chodziło o to, żeby umieć docisnąć w odpowiednim momencie. Nie wzięłam nawet wody, pierwszy raz ever! Tylko jak poznać, że jestem blisko...
Na ostatnim kilometrze wyprzedziłam w końcu Magdę Gajek (dziękuję Ci za ten bieg), robiłam uskrzydlający zbieg, widziałam z góry metę i... poczułam TO! Moje ciało było tak zmęczone, że krzyczało: "Zatrzymaj się w tych oto krzakach i ulżyj sobie!" Do porzygu! Cudowne uczucie. Tak mnie to uradowało, że straciłam rytm i wyprzedziła mnie Renata Wójcik, co dodało mi jeszcze więcej motywacji do samozniszczenia. Dzięki Renata! Za linią mety padłam na zimną i mokrą trawę - cudowne uczucie po raz kolejny.

Niby taki prosty, niezbyt zobowiązujący bieg, ale dał mi odpowiedź na pytanie, czy z tym całym moim progiem szybkościowo-wytrzymałościowym chodzi o moje ciało, czy głowę. Stawiam na to drugie. Po tym starcie czuję się rześko, świeżo. Czuję, że był to moment przełomowy w dochodzeniu do formy po ciąży. Bo miało być tak pięknie, szybko, rekordy miały padać jak z rękawa. Bujda! Trzeba swoje wybiegać. Może w końcu się odblokuję. Niby trening spontaniczny, ale jak się chce realizować cele i marzenia, to trzeba robić konkretną robotę. Nie ma drogi na skróty.

PS. Czas 23:47 dał mi 7. miejsce wśród kobiet
PS. Plusem małego biegu jest to, że na jednego uczestnika przypada większa liczba fotografów, więc mam dużo zdjęć, w końcu! Dzięki!

sobota, 8 października 2016

W poszukiwaniu równowagi

Środa. Zimno i leje. Maciej zabiera Alutę do ortopedy. Zabiera też samochód. I torbę dziecięcą. A w niej... W międzyczasie ja szykuję się żwawo do dobiegnięcia na moje 2 godziny aerobiku. Muszę wyjść wcześniej, żeby jeszcze zdążyć zmienić strój biegacza na strój fitnesski. Taka jestem z siebie zadowolona, że nie idę na łatwiznę, nie jadę autobusem, nie pożyczam samochodu. Maciej zabiera torbę dziecięcą. A w niej... klucze do domu. Atak paniki i wściekłości mija szybko. Telefon do teściowej, która zjawia się szybko w asyście taksówkarza. Całować i kochać teściową! Tak nie poszłam na łatwiznę, że zajechałam pod klub taksą.

Po co ja się tak stresuję? Sama sobie stwarzam takie sytuacje. Po co?

To zdarzenie, nie pierwsze tego rodzaju, dało mi do myślenia. Ciągle się z Maciejem szarpiemy z czasem, nie mamy chwili spokoju, pędzimy. Przekazujemy sobie dziecko w drzwiach, na spacerach, w klubie. Musimy być zgrani co do godziny, planować posiłki, pakowanie, kolej na samochód. Mamy wieczorne odprawy i pytania "Kowalski! Analiza!". Ciągle wprowadzamy modyfikacje do planu dnia, żeby ograniczyć do minimum ryzyko frustracji. Balansujemy wokół punktu zwanego równowagą. Czy taki punkt istnieje? My go ciągle obchodzimy łukiem, czasem bardzo szerokim. Nie umiem odpuścić. Próbowałam, ale kończyło się to złością na złą dietę, kuchnię do odgruzowania, treningi od zera. Mówi się, że nie da się być wszędzie na 100%. Gdzie jest ta granica? Jak podzielić swoje siły? W pracy na 90%, w domu na 60, w sporcie na 80? I ile to będzie w praktycznych działaniach? A co, jeśli nie zauważę, że w jakimś aspekcie staczam się na dno? Chociaż chwila, mam takie denne tematy... Kwestie dbania o urodę i garderobę są mi bardzo odległe :D Fryzjera nie widziałam od lat (!), hybrydę miałam ostatnio jakieś 2 lata (!) temu, kosmetyczka zdążyła przenieść swój salon a w Lublinie otworzyło się kilka galerii, w których nie byłam... Wracając do tego ciągłego organizowania - wolę pędzić, padać na twarz wieczorem, ale zasypiać ze świadomością, że zrobiłam tego dnia wszystko jak najlepiej się dało. Tata, mama i dziecko mają być szczęśliwi.

Mogłabym odpuścić, a jakże. Na przykład nie prowadzić aerobiku sześć dni w tygodniu. Albo nie biegać 3-4 razy w tygodniu. Nie startować. Nie układać planu treningowego. Nie chodzić z młodą na basen. Mogłabym. Bo co za przyjemność biegać męczące tempówki po ciemku na ścieżce nad Zalew? Albo w deszczu i zimnie jechać na basen, żeby pobrodzić przez pół godziny? Więcej zbierania niż moczenia dupska. A stać w korkach, żeby godzinę poskikać? Bez sensu. Zwlekać się z poziomu podłogi na trening, bo kiedy indziej będzie bez szans? Po co? Wypluwać płuca na zawodach, za własne pieniądze się tak umęczyć? Phi!

Robię jednak to wszystko, mimo chwilowej niechęci, pokonuję w sobie lenia, dostrzegam szerszą perspektywę, przyjemności i korzyści. Wtedy chcę. Widzę swoje cele, wiem jaka droga do nich prowadzi. Robię to, tu i teraz. Żeby każde dalsze tu i teraz było lepsze i przynosiło jeszcze więcej satysfakcji. Żeby nasze życie było lepsze, wypełnione po brzegi i soczyste. Na tyle, na ile pozwala nam na to nasza wyobraźnia, motywacje, chęci, możliwości. Żeby stawać się ciągle lepszą wersją siebie ;) Wiadomo, że Boltem czy Chodakowską nigdy nie będę, ale to chyba nie zwalnia mnie z ciągłego progresu. Mamy po prostu swoje ograniczenia, każdy ma. I ułatwienia. Nie ma co porównywać, nawet jeśli pozornie sytuacja wydaje się podobna. Tego nauczyła mnie Ala.

Jeśli ktoś nie lubi aktywnego trybu życia, to nie. Jego sprawa. Każdy żyje tak, jak sobie ułoży. Każdy z nas ma moc sprawczą. Chcieć to móc, powtórzę to po raz kolejny, do znudzenia. Jeśli czegoś nie robisz to znaczy, że nie chcesz. I nie mów mi, że ja to mam lepiej, bo dziecko grzeczne. Jakbym miała niegrzeczne, to też bym znalazła sposób. Kiedyś mi mówili, że ja to mam lepiej, bo nie mam dziecka ;p Nie dogodzisz innym. Możesz tylko sobie i swoim najbliższym, ot co. I nie mów mi też, że masz tak źle, nie da się, nie ma szansy, zazdrościsz, ale, ale, ale. Może po prostu aż tak bardzo nie chcesz, powiedzmy, biegać? Nie każdy musi. Masz inne priorytety, inaczej spędzasz czas. Nic na siłę. Bądźmy ze sobą szczerzy. Nie mów mi też, że pogoda zła, że lepiej sobie odpoczniesz w łóżku, że jeden kawałek ciasta nic nie zmieni, że wymyślam z tym wegetarianizmem. Tak żyję, lubię patrzeć jak robią to inni, czerpać z doświadczeń, szukać i obserwować. Nie lubię oceniania. Bardzo się staram tego nie robić, choć zdarza się ;) Gdy mnie kusi, przypominam sobie swoje pierwsze tygodnie po porodzie - dla kogoś patrzącego z boku musiałam wyglądać bardzo marnie. A przecież w środku byłam taka szczupła, szybka i silna! :D

Nie mazgaić się i robić to, na co macie chęć! Ja mam chęć na... Biegam, bo lubię lasy, więc do zobaczenia jutro!

   

czwartek, 29 września 2016

Trening spontaniczny


Usłyszałam ostatnio pytanie "Jak sobie radzisz z bieganiem?"
Nie radzę sobie.

Padło kolejne: "Jakie masz cele?"
No biegać sobie, maraton na wiosnę pobiegać...

Dobiło mnie: "No to jaki masz plan treningowy?"
Plan treningowy?!


Na dziecko złego słowa nie powiem. Z reguły przesypia całą noc, cierpliwie znosi wożenie samochodem, noszenie w chuście, ucina sobie drzemki w dzień i w ogóle rozbraja swoim śmiechem, tłustymi stópkami i łapkami, które robią pac, pac. Słodziak i oaza spokoju po rodzicach, wiadomo.

Ale nie oszukujmy się, to przez nią w bieganiu nastąpił jeden wielki chaos ;)

W czasach, gdy jeszcze nie byłam nawet w ciąży, tygodnie były zaplanowane i przewidywalne. 8 godzin w pracy, aerobik, bieganie, kolacja we dwoje. W weekendy długie wybiegania i regeneracja z przyjaciółmi. Tak z grubsza.

Teraz mamy wspólny kalendarz google i nie ogarniamy jak nigdy :) Maciej pracuje i ma swoje treningi. Jesteśmy od siebie w 100% zależni. Precyzyjne planowanie i jasna komunikacja to absolutna konieczność przy naszym trybie życia. Mój przykładowy dzień teraz? Co 3h muszę być na posterunku. Karmię 6-7 razy w ciągu dnia, w sumie zajmuje mi to jakieś 2h. Prowadzę aerobik, kolejne 3h. Idę na basen z Alą, kolejna godzina. Spacerujemy, następne 2h. Gotuję, sprzątam, piorę, robię milion innych rzeczy w domu i przy dziecku. Spotykam się z przyjaciółmi, rodziną. Tak z grubsza.

Aha! Biegam! Tadam!

W tym naszym kalendarzu ciągle planuję 4 treningi w tygodniu. Planuję i planuję. Wpisuję z uporem maniaka. Może w końcu w tym tygodniu się uda? (Udało się w zeszłym, ale w tym już nie - dopiero dziś, po 4 dniach zniknęła moja trzecia noga, która objawiła się po użądleniu tudzież ukąszeniu, mogę już chodzić ;p). Kilometraż spadł o połowę w porównaniu do czasu sprzed ciąży. Nie chodzi o formę. Bo ta jest, na pewno nie rekordowa, ale jest. Chodzi o czas, zmęczenie, regenerację, jakość treningów. Nie ma ani jednego momentu, kiedy jest dobry czas na cokolwiek. Mogę mieć ochotę na trening i być w dobrej dyspozycji, ale co z tego, skoro mam pod opieką Alę albo lecę na zajęcia? Po kilku kolejnych godzinach nie ma już TEGO momentu. I co z tego, że w planie będę miała kilometrówki, jeśli wyjdę na to bieganie po godzinie ćwiczeń ze sztangą, głodna, zaspana? Wyjdę, ale zrobię 8km, takich po prostu, bez udziwnień. Nie spojrzę nawet na zegarek. Wcisnę tylko start a potem stop. Nie będę analizować tego treningu. Może następnym razem. Następnym razem mam tylko godzinę na bieganie, rozciąganie i prysznic, więc robię 4km rozgrzewki i przebieżki. Wracam biegiem po aerobiku albo biegnę na aerobik. Regeneracja? ;) Po treningu nie zjem w spokoju, nie rozciągnę się dokładnie, nie wezmę długiego i gorącego prysznica, nie zdrzemnę się. Jedzenie za to u nas stoi na wysokim poziomie, w końcu dyplom dietetyka zobowiązuje ;) No dobra, czasem zdarza się pizza, jak dziś :D Czasu nieco zyskam, kiedy już Ala będzie mogła ze mną biegać w wózku biegowym. Będę ją zabierać na długie wybiegania. Na razie jednak ani wózka, ani siadania Ali nie widać :)

W każdą niedzielę planuję 4 treningi, różnorodne, mocne, bo czuję, że mogę i chcę. A potem biegam, kiedy mogę i jak mogę ;)

Biegam sobie różne rzeczy, mieszam rodzaje treningów, zmuszam się do większego wysiłku. To procentuje. Przynajmniej mam nadzieję, że zaprocentuje. W moim przypadku nie zadziałał mit szybkiego skoku formy po ciąży. Że niby lepsze wyniki niż przed ;) Niestety, szybciutko zaczęłam, z czego jestem szalenie dumna, jednak nie mogę wydostać się poza pewne prędkości i dystanse. Spokojnie, wszystko z czasem. Na razie żadnemu podium nie grozi, że na nim stanę. 

Cieszę się, że biegam. Zmieniło się moje podejście. Dostosowałam się do sytuacji, żeby się nie frustrować. Kiedyś były liczby i życiówki. Teraz myślę sobie, że na życiówki mam czas. A to bieganie, te moje ułomne treningi, to mój czas wolny. Plan mam, będę się go trzymać. Starty uwielbiam, ściganie się ze sobą i innymi tym bardziej! Na prawdziwej olimpiadzie nie pobiegnę, ale swoją olimpiadę rozgrywam cały czas. To mnie napędza, buduje, dowartościowuje. Dlatego zwlekam się z podłogi i wychodzę ;) Tak jak dziś, za chwilę, mam nadzieję. (Po kąpieli i karmieniu ;p)

Robim co możem. A jak nie możem to też robim. Grunt, że wiem, że wszystko jest możliwe, jeśli się chce.  


piątek, 19 sierpnia 2016

Tatrzańska teoria Lelkowa

Odkąd mamy dziecko, kilka razy spotkałam się z opinią, że nasz blog jest tylko o bieganiu. "Gdzie miejsce dla dziecka? Może tego dziecka nie kochają, zaniedbują? Czy oni mają jakieś inne życie?"

Tego innego życia mamy sporo. Blog powstał z naszej pasji biegowej i z założenia miał być tylko o aktywności sportowej. Jak o dziecku, to też w kontekście biegania. Bieganie jest dla nas niesamowicie ważne. Jest wartością samą w sobie. Bieganie istotnie polepszyło jakość naszego życia, w każdym jego aspekcie. Nieważne, że robimy to tylko na naszym amatorskim poziomie, nie każdy musi być mistrzem olimpijskim. Dlaczego biegamy to temat na oddzielny wpis. 

Tymczasem znów o bieganiu, z odrobiną dziecka.

Posiadanie małego bobasa wykreśliło z naszego słownika dwa bardzo miłe pojęcia: "czas wolny" i "robię to, na co mam ochotę". Dla nas czas wolny to czas spędzony na treningu. A "robię to, na co mam ochotę" przeistoczyło się w "robię to, na co Lelka łaskawie pozwoli". Dotyczy to przede wszystkim lubelskiej codzienności, ale przekłada się również na okres wakacyjny. I tu, i tu, jesteśmy z Alutką non stop (poza rzadkimi wyjątkami, gdy np. na czas biegu zajmują się nią moi rodzice). Na wyjeździe jest o tyle łatwiej, że nie absorbują nas żadne nadprogramowe obowiązki. Trzeba po prostu robić wszystko, żeby cała rodzina czuła się dobrze. Niby łatwe a jednak trudne. Wszystko zostaje daleko za nami, zawieszone w czasie. My jesteśmy w innej rzeczywistości i mamy przede wszystkim czas na UWAŻNOŚĆ i przeżywanie chwili, w której jesteśmy. To bardzo kojące, uspokajające, relaksujące. I niesamowicie trudne. Zwłaszcza dla mnie. Muszę się bardzo starać, żeby wejść w ten luzacki rytm.

Tym razem było to jeszcze trudniejsze niż zwykle. Plany mieliśmy oboje ambitne. Zbyt ambitne. Obawialiśmy się tego wyjazdu (mimo że z Alutką byliśmy już w wielu miejscach, w tym na Roztoczu i w Piwnicznej). Tatry to Tatry, respekt jest. Najbardziej upodobaliśmy sobie Zachodnie - szlaki prowadzące z Doliny Kościeliskiej i Chochołowskiej. Jak przewidywaliśmy, doskonałe miejsce wędrówkowe z Lelką i wypadowe na wycieczki biegowe. Jest też wybór jeśli chodzi o chodzenie w wyższe góry z dzieckiem - Zachodnie to masywne, dość łagodne szczyty, bez większych trudności. 

Pierwszego dnia całą trójką wdrapaliśmy się na Grzesia. Co się Aluta będzie rozdrabniać? Jak góry to góry. Błogosławieni propagatorzy chusty do noszenia. Na całym wyjeździe wózka używaliśmy tylko do chodzenia do pobliskiego sklepu. Przeklęci natomiast Ci, którzy w przewodnikach piszą, że w Tatry można z wózkiem. Mijaliśmy wiele biednych i wytrzęsionych dzieci, zmęczonych i sfrustrowanych rodziców. Wiele niesionych wózków, a nawet jeden połamany, porzucony na poboczu. Alutka niesiona przez nas na zmianę, z wielkim zaciekawieniem łypała na skały, drzewa, ludzi, rodzica idącego obok. Można było z nią pogadać, opowiadać jej o wszystkim, pokazywać. Było jej ciepło, przytulaśnie, wygodnie. Spała, łypała, jadła, zdobywała kolejne szczyty. Chłonęła. Czego chcieć więcej? Widoki zapierające dech w piersiach, takie do poryczenia, więc ryczałam, a co. Wierzę, że ona wszystko czuła i na swój sposób rozumiała. Uczy się świata każdą małą komóreczką swojego tłustego ciałka. Góry, aktywność i wrażliwość na piękno przyrody to coś, co jej chcę wpoić z mlekiem. Czym Lelka za młodu nasiąknie...


Po tej wędrówce wszyscy byliśmy niesamowicie zmęczeni i padliśmy jak muchy. Dla każdego moc wrażeń i świeżego powietrza. To wydawało się przyczyną, ale po kolejnych dniach stworzyliśmy nową teorię...


Owa teoria ma swoje źródło w poranku dnia drugiego, kiedy to zaspaliśmy. Wszyscy. Po szybkiej analizie okazało się, że nie będzie czasu na dwa treningi biegowe. Pędzimy razem do Doliny Kościeliskiej, rozstajemy się przy schronisku. Spotykamy przyjaciół, jest czas na piknik. Ja, Aluta i wielki plecak zdobywamy Staw Smreczyński. Ojciec rodziny wybieguje w tym czasie Przełęcz Tomanową. Czekając na tatę, Alutka może podziwiać innych biegaczy - akurat przy schronisku jest punkt odżywczy na trasie rozgrywanego biegu na 57 km. Bijemy brawo, kibicujemy, heheszkujemy. Wracając do teorii - po powrocie stwierdzam, że ja jestem padnięta jak mucha, a Maciej świeży jak skowronek. Bawi się z Małą Pańcią jakby był na masażu relaksacyjnym a nie na wybieganiu górskim. Hm...


Jeszcze na Grzesiu stwierdziłam, że nie ma innej opcji, nie będę biegała Ścieżką nad Reglami (taki był pierwotny plan), bo nic nie zobaczę. Ja chcę ryczeć, wzruszać się, widoki podziwiać. Znów zmiana planów. Dnia trzeciego lądujemy w Dolinie Kościeliskiej. Maciej zaopatrzony w zapas mleka prosto od mamy, termos i garnek, dzielnie zdobywa Polanę Stoły. Ja w tym czasie mam swoją wycieczkę biegową. Trasę Dolina Kościeliska (czerwony szlak) - Ciemniak - Krzesanica - Małołączniak - Dolina Kościeliska (niebieski i czarny szlak), pokonuję w 3h 33min. Już do końca dnia jestem pełna radości i energii. Maciej nieprzytomny, wyssany z ostatniego grama energii. Ja wręcz przeciwnie - pełna wigoru mam siłę na zabawy i opiekę ze 100% zaangażowaniem. Hm...


Ostatecznym dowodem potwierdzającym naszą teorię był dzień czwarty. Maciej po 5h 18min wyczerpującej wycieczki biegowej przez Grzesia - Rakoń - Wołowiec - Starorobociański Wierch - Ornak (24km) miał zmagazynowane miliony heheszków, przytulasów, wygibasów, piosnek i innych zabaw dla Aluty. Ja w tym czasie przeżółwiłam się do schroniska i z powrotem a czułam się jakby mnie ktoś przez te góry przeciągnął w tempie biegu na 5km.


Nasza teoria to w sumie stara, znana wszystkim prawda, że szczęśliwi rodzice to szczęśliwe dziecko. W naszym przypadku szczęśliwi to wybiegani. Dajemy więc sobie nawzajem taką możliwość. Gdy jestem sama, mogę poczuć swoje potrzeby i na nie zareagować - jeść, pić, siku, leżeć, biec, rozciągać się itd. Gdy jestem z dzieckiem - wyłączam się na siebie, przełączam na Alę. Cały czas skupiam się na niej. Najważniejsze na świecie stają się ciepłe stópki, łapki, wygoda, stopień napełnienia brzuchala, nasłonecznienie gębala, senność, zabawa, tłumaczenie świata, piosenki o misiach w lesie albo o muchach w mucholotach. Najważniejsze staje się to, żeby Aluta miała ciągle uśmiech na twarzy, nawet przez sen. Nie zauważam więc nawet, że jestem głodna czy zmęczona. To wszystko do mnie wraca ze zdwojoną siłą, gdy Młodzież przejmuje Maciej. Po dłuższym czasie sam na sam z dzieckiem nie jestem w stanie odpowiednio reagować na jej potrzeby. Choćbym nawet chciała, pewnych rzeczy nie przeskoczę, nawet kawa nie pomoże. Aluta wyczuwa moje zmęczenie, nastrój, brak pełnego zaangażowania w zabawę. Wtedy nie ma heheszków.


Czas tylko dla siebie jest potrzebny właśnie po to, żeby można było być lepszym rodzicem.

poniedziałek, 4 lipca 2016

I jak tu nie podróżować! (z dzieckiem)

Książkę Beaty Sadowskiej o tym tytule dosłownie połknęłam w jednym kawałku. Zabawna, wzruszająca, łamiąca mity i zmniejszająca strachy. W wielu miejscach zgadzam się z Beatą. Podróżowanie z dzieckiem jest inne niż w parze. Czy trudniejsze, gorsze? Nie - jeśli tylko priorytetem stają się potrzeby dziecka. Jego uśmiech wynagradza wszystkie trudy i wyrzeczenia, których właściwie nie ma tak wiele. 

Strach nr 1: samochód

Janosik mówi, że za 4h będziemy u celu. Janosik się myli. Do celu dobijamy w dwukrotnie dłuższym czasie. W sumie Lelek zachowuje się jak ja - jest krzyk na siku, kupę, pić, jeść, nudę. Każda tura zaczyna się od marudnych krzyków (znowu mnie wsadziliście do fotelika!), przechodzi w zabawę motylem i nasze kreatywne śpiewy, kończąc się na śnie z plumkającym w gębalu smokiem. Sygnałem do szukania szybkiego postoju jest nagła syrena, której ryk za plecami kierowcy oznajmia, że trzeba się zatrzymać natychmiast, ale to natychmiast. Godzinka postoju: karmienie, przewijki, zabawy, łypando, gadatki i kolejna rundka, i kolejna. 

Strach nr 2: dramaty w nowym otoczeniu

Że co? Lelek je i śpi w każdych warunkach. Nasza krew.

Strach nr 3: wędrówka górska

Lelek robi zawsze wielką aferę, gdy jest wkładany do chusty. Na szczęście po wygodnym umoszczeniu się jest relaksik i łypando na świat. Wdrapaliśmy się w chuście na 2 szczyty - Kicarz (Kicak) 741m, Jaworzyna (1114m). Lelek dołączył do swojego bogatego portfolio pierwszy tysięcznik! Poza tym ma też na koncie pierwsze schronisko i kolejkę górską. Wędrówka z prawie 7kg tobołkiem jest czystą przyjemnością, jeśli spełnia się podstawowe potrzeby tegoż tobołka. Przesuwające się krajobrazy dostarczają ogromu wrażeń. Wierzymy, że te wielkie oczy naprawdę widzą i chłoną otaczającą przyrodę. Wierzymy, że każde takie doświadczenie tworzy jej osobowość. Nie wiemy przecież, w którym momencie dziecko naprawdę zaczyna rozumieć świat. Nie znamy tej granicy. Nie możemy założyć, że w dniu 2 urodzin idziemy do lasu i ma ten las kochać i się świetnie bawić. Nie będzie, bo go nie zna. Lelek poznaje nasz świat i pozostaje tylko wierzyć, że pokocha naturę i wysiłek fizyczny tak jak my. Szlaki przed Tatrami przetarte.


Strach nr 4: bieganie

Właściwie powinnam zacząć od tego, że do Piwnicznej pojechaliśmy, żeby trenować przed jesiennym Festiwalem Biegowym, gdzie Maciej ma do pokonania dystans ultra (64km), a ja półmaraton. Ja bałam się swojej formy. Wbiegłam sobie na Kicaka (udka bolą do tej pory) i na drugi dzień troszkę po Piwnicznej dla rozluźnienia (nie podziałało). Dziś na aerobiku poczułam, że góry oddają. Już planuję wybieganie po bardziej górzystym terenie. Naprawdę, nigdzie nie da się tak złachać jak w górach. To chyba jedna z odpowiedzi na mój wcześniejszy post. Maciej przebiegł trasę swojego ultra w dwóch turach. Bardzo zazdrościłam mu wszystkich logistycznych, precyzyjnych przygotowań. Gdy wybiegał, włączałam stoper, wspierając go w myślach. Już planujemy jesienny start, w końcu to będzie mój i Lelki pierwszy support ultra!


Strach nr 5: Zuber 

Zuber to woda lecznicza, której można skosztować w pijalni wód w Krynicy Górskiej. Zuber to koszmar kolonii sprzed 18 (!) lat. Zuber najbardziej skutecznie leczy zbyt duży apetyt, bo po nim odechciewa się wszystkiego. Maciej natomiast zaopatrzył się w dodatkową butlę tego nektaru i zasmrodził bukłak. Poleciał na tej wodzie 34km jak strzała, więc Zuber chyba jednak działa. Mnie to jednak nadal nie przekonuje.

Strach nr 4: potrzeby Lelkowe

Nigdy nie wiem, kiedy Lelek zażyczy sobie świeżej pieluchy i mleka. Muszę być gotowa zawsze. Nam wystarcza mała mata turystyczna i wygodny stanik sportowy (po raz kolejny reklamuję Moving Comfort, mam już 3). Wstyd zostawiłam już dawno za sobą. Bo czego tu się wstydzić? Wszystkie czynności Lelkowe mamy oswojone: w samochodzie, na trawie, placu zabaw, w knajpie, uzdrowisku, schronisku, przy deptaku, pod tablicą informacyjną i w wielu, wielu innych miejscach.

Jest się czego bać w podróżowaniu z dzieckiem? Jest. Ale strachy trzeba oswajać - z korzyścią dla siebie i Młodzieży.

wtorek, 28 czerwca 2016

4. Bieg Pokój i Dobro w Lubartowie

W Biegu Pokój i Dobro na dystansie 10 km wzięliśmy wspólnie udział po raz 3. Przyciąga nas tam przesympatyczna atmosfera rodzinnego festynu (Kapucynalia), ogromne serce i zaangażowanie organizatorów i wolontariuszy, dobrowolność wpłat na cel charytatywny. Zawsze wzruszam się, kiedy patrzę na linii startu na dzieciaczka, dla którego biegnę, któremu pomogę. Wiem, że to, co daję od siebie to kropla w morzu potrzeb... Ale potem dostrzegam wokół siebie setki ludzi, którzy też pomagają. Biegi charytatywne to fantastyczna, cudowna inicjatywa. 


Tegoroczny start był dla nas wyjątkowy. Obrona tytułu najszybszego małżeństwa i 2. miejsca open wydawała się nierealna. Rok temu tak właśnie było a w międzyczasie urodziłam Lelka. Odkryłam w związku z tym obszar, który ucierpiał z racji posiadania dziecka: rytuały biegowe.

W sobotę wyglądało to tak, że skończyłam karmić 20 minut przed startem. Czip, numer startowy, zegarek, rodzice (gdzie mamy stać? gdzie meta? gdzie start? ona płacze!). W końcu opadły mi ręce i mówię: nara! Przez głośnik słyszę, że do startu 2 minuty. Przydałaby się jakaś rozgrzewka. Wrzucam więc jedną przebieżkę, zaczyna się odliczanie. Czuję ogromny głód. Zapomniałam zjeść. Kilka rzędów przede mną stoi Maciej, odwraca się z uśmiechem, ja opuszczam ze smutkiem głowę. Walki nie będzie. Po biegu natomiast zwykle była chwila odsapki, rozciąganie, jedzenie, mycie. Zapomnij... Owszem, karmiłam, ale nie siebie.


Ostatecznie gorąco wcale tak nie doskwierało, startówki w terenie nawet dawały radę, wystarczył mi mój bidon z wodą. Pierwszy raz nie obtarły mnie krótkie spodenki. Zapomniałam o filtrze przeciwsłonecznym... Fajnie oznakowana trasa, wolontariusze z chorągiewkami przy każdym zakręcie. Quady i rowery z wodą. Tak naprawdę w każdym momencie, kiedy tylko bym zapragnęła, miałabym pomoc i picie. Tylko od kurtyn wodnych stawała mi akcja serca. Zimna woda, lodowata. Czyli jednak upał był.  Kibice też dopisali, pomagali jak mogli, widzieli, że jest trudno.

Zaczęłam szybko, potem było tylko wolniej. Wyszło klasyczne odwrócone BNP (jego twórczynią jest Kasia Pruszczak). Większość ludzi na zawodach tak biegnie. Błąd. Smutno potem mijać tych, którzy przeszarżowali bardziej niż ja. Wyprzedzałam babeczki siłą rozpędu. Nie żebym miała taki cel. Zwykle tak jest, że widzisz przed sobą rywalkę i postanawiasz ją wziąć na przestrzeni kilometra. Mi towarzyszyła myśl, że będzie co będzie, dogonię albo nie. Nie ruszyło mnie nawet jak mnie jakaś zawodniczka wyprzedziła na 8 kilometrze. Sunęłam. Dobrze się czułam, nawet byłam mało zasapana. Szkoda, że paska HR nie wzięłam. Czułam się jak robot. Na ostatnim kilometrze dołączył do mnie Maciej. Zamysł był taki, że ma mnie wygrzebać z rowu na poboczu i dociągnąć do mety. Zdziwił się i nawet komentował cały czas, że dobrze wyglądam, ładnie biegnę. Od tego gadania byłam jeszcze bardziej smutna. Szybki finisz położył mnie na glebie. Bardziej dlatego, że kocham szybkie finisze i leżenie potem na glebie, niż z realnej potrzeby.

 

Nie dałam z siebie wszystkiego. Wstyd. Okazało się, że średnie tempo 5:08 to za mało, żeby obudzić we mnie wojownika. Mój wojownik nie czuł potrzeby, żeby się ocknąć. Nawet na chwilę nie znalazłam się na granicy, poza strefą komfortu. Nie przyszła mi do głowy myśl, że już nie dam rady i kończę. Nie było walki i wchodzenia na wyższy poziom motywacji. Czułam się jak w kuli do zorbingu - niby pędzisz, ale nie wkładasz w to wysiłku, nie jesteś w stanie też wyjść z tej miękkiej, przyjemnej przestrzeni. Blokuje mnie jakaś niewidzialna ściana. 

Ten wpis ani trochę nie jest dyktowany moją potrzebą bycia chwaloną. Naprawdę nie udaję i nie czekam na komplementy w stylu: dopiero co urodziłaś dziecko, 5:08 to super tempo, masz świetną formę, macierzyństwo Ci służy. Ja to wiem :) Naprawdę czuję się tak, jak napisałam. Nawet nie wiem, gdzie we mnie śpi ten wojownik. Jak do niego zapukać?

Podświadomy strach przed bólem? Przecież ból jestem w stanie znieść, to już wiem na pewno, i to nie po doświadczeniach biegowych. Strach przed przyciśnięciem zbyt mocno i odpadnięciem? Może muszę zaryzykować, nawet z zagrożeniem nie dotarcia do mety? Kiedy ostatni raz naprawdę walczyłam? Może jednak ciało nie nadąża za głową? Mocniejszy trening, doskonalsza dieta, kolejne kilogramy tłuszczyku w dół, więcej mięśni - więcej ciężkiej pracy!

Nie chodzi tu o obiektywne wyniki. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mam prawo być z siebie dumna. W końcu 4 miesiące temu urodziłam dziecko a moje życie nie jest sielanką od tego czasu. Przyznam jednak szczerze, że to nie jest w moim przypadku żadną wymówką, przykrywką czy obiektywnym powodem niedyspozycji. Bo dyspozycja jest i ciągle rośnie. Czuję się świetnie i mam przed sobą ogromny zapas postępu.

Jednak po tym starcie nie czuję satysfakcji, nie miałam potrzeby świętowania sukcesu. To tak jakby Artur Kern pobiegł piątkę w 18 minut - wynik obiektywnie genialny dla amatora, ale dla niego porażka. Albo żeby się złachać, słaniać, wymiotować, mogłabym wziąć udział w Rzeźniczku, zejść na 10 kilometrze i oddać się cierpieniu. 

Dochodzę do wniosku, że potrzebne mi jest połączenie sukcesu osobistego z walką właśnie. Jakie to proste! Potrzebuję nowych życiówek! Ale nie dla samego czasu, tylko dla tego cierpienia, dla tej walki na trasie.

"Czasem trzeba trochę umrzeć" - te słowa Emila Zatopka, przytoczone przez Macieja tutaj to mój najważniejszy cel.



piątek, 17 czerwca 2016

Bieganie a dziecko

Dziecko pozwoliło nam na ugruntowanie systemu wartości i utwierdzenie się w przekonaniu, co w naszym życiu jest naprawdę, ale to naprawdę ważne.

Na czoło wysuwają się wizyty w szeroko pojętej łazience, więcej niż 4h snu i regularne, pełnowartościowe posiłki. Towarem luksusowym jest długi prysznic, czytanie książki, wyspanie się, praca. Rzeczą niemalże nieosiągalną jest czas tylko we dwoje. 

Gdzie na tej liście bieganie? Bieganie to wartość elastyczna. Jego pozycja zależy od pory dnia i nastroju Młodzieża. Chcieć to móc, więc ostatnie miesiące pokazały, że można zawsze i wszędzie.

Cele

J: Jeszcze w ciąży rozpisałam sobie plan na cały rok. Cel - Dyszki i maraton na wiosnę w jakimś oszałamiającym, kenijskim czasie. Zaczęłam jednak sporo biegać po lesie i tak mi się spodobało, że sunięcie po asfalcie nie wydaje się już tak atrakcyjne. Wkrótce wezmę udział w festiwalu biegowym w Krynicy. Tyle jeśli chodzi o konsekwencję. Mój stan celowy nazwałabym miotającym się. A zawsze byłam zorganizowana do bólu. Teraz umiem błyskawicznie podejmować decyzje, działać jeszcze szybciej i z pokorą znosić własne błędy (np. obudzenia Młodzieża, bo zachciało mi się przebrać Lelkę w piżamkę). Taka zmiana.

M: Cel - Krynica 64 km w dobrym zdrowiu, może być powolnie. I właściwie tyle, potem zobaczymy. Jak mnie nie połamie, to będzie dobra baza do czegoś na jesieni. Może połówka, a może nieszczęsny maraton? 

J: Cele i marzenia są. Widać też drogę do ich realizacji. Krętą i pod górę, ale zawsze jakąś.

Plan treningowy

J: Zaraz po rozpoczęciu truchtanda postęp był po samym powolnym tuptaniu. Na początku maja zaczęłam się bardziej bawić. Wdrożyłam przebieżki, podbiegi, tempówki, zdarzyło się nawet długie wybieganie. Staram się biegać 4 razy w tygodniu. Czasem oznacza to 4 dni pod rząd. Innym razem 4 dni przerwy. Czasem o 4 rano, czasem o 22. Bywa i w południe, w upalny dzień. Jak chcę zrobić trening, to nie ma wyjścia. Bywa i tak, że dziecko nagle usypia, więc ja w panice wdziewam buty i pędzę. Po kilkunastu minutach orientuję się, że jadłam 5 godzin wcześniej, chce mi się siku, boli głowa, spać się chce. Mija. Jestem na etapie sprawdzania, co mogę. Nie doszłam jeszcze do formy sprzed ciąży. Drugi miesiąc z rzędu pokonuję ponad 100 km biegiem. Dwa razy tyle z wozem lub chustą - trening siłowy. Od czasu do czasu sadzam dupsko na rower. Za chwilę kolejny start, w Lubartowie. Okaże się, jak wypada test formy.

M: U mnie sprawa jest prosta - co trenejro każe, to robię. Chyba żeby nie :/ Generalnie układ jest dobry, sam bym trenował mniej, a więcej szukał wymówek. Chociaż i tak się je udaje znaleźć. Ostatnie dwa tygodnie to szarpanie się z czasem - szybko zrobić zlecenie i wyjść. Nie zawsze się udaje. Dziecka nie winię (jeszcze to kiedyś przeczyta i co?). Czasem nawet pomaga, bo wydłuża dobę poranną pobudką. Na trening to czas w sam raz. Gorzej z regeneracją. Poza tym tak jak Pańcia nie mogę się doczekać dychy w Lubartowie. Pojęcia nie mam jaka jest forma. Zmiennych dużo - inny trening, kontuzja, zmiana diety, niedospanie. Takie jajko niespodzianka, nawet jeśli zgniłe to warto otworzyć. A potem z akceptacją własnych słabości mędrkowato pokiwać głową. Bo co zrobisz? Nic nie zrobisz!

J: Trenejro na Maćka działa. Jak widzę, że się miga od wyjścia, to mówię, że doniosę Kamilowi. Kurzy się wtedy za Maćkiem, że aż furczy.
Odżywianie

J: Młodzież nauczyła nas błyskawicznego myślenia i działania. Błędy dłuższego zastanawiania się niosą poważne konsekwencje. Marudność Lelka. Młodzież nauczyła nas, że życie to sztuka wyboru. Szybkiego wyboru. Rosyjska ruletka. Lelkowa ruletka. Jeść czy myć się? Jeść czy pisać? Jeść czy sprzątać? Zwykle wybór pada na jeść. Jeśli jest inny, to można gorzko tego pożałować. Jedzenie to temat szalenie ciekawy i absorbujący. Zawsze był to istotny element naszego życia, ale odkąd niepostrzeżenie przeszliśmy na dietę roślinną (ja raz na jakiś czas grzeszę rybą), kuchnia stała się miejscem fascynujących eksperymentów obfitujących w egzotyczne składniki. Młodzieżowi tłumaczymy, że potrzebujemy spokoju, gdy gotujemy, bo potem też to dostanie razem z mlekiem. Słucha, zwłaszcza jak widzi coś słodkiego.

M: Wybór ZAWSZE pada na jeść! No chyba, że my padamy spać. Zwłaszcza w ciągu ostatnich 2-3 tygodni jest to kusząca alternatywa dla posiłku. Ale to nie wina Młodzieża, bardziej nasza. A ostatnimi dniami głównym winowajcą jest UEFA. Czasami się za dużo chce od życia i potem trzeba za to zapłacić. Tak czy inaczej pisząc te słowa jestem syty, dziecko śpi, Pańcia stroi się na trening. Sielanka. Co do diety, to przy okazji dementuję jej roślinność - jaja, sery i jogurty znikają w dużych ilościach.

J: No dobra, bezmięsność, wegetarianizm. Od razu uspokajam, że wyniki badań krwi mam w porządku a nawet WHO dopuszcza dietę bezmięsną dla matek karmiących i dzieci.

Rozciąganie

M: Tu zmiany są najbardziej widoczne. Dziś się zawziąłem i rozciągałem z pół godziny. To taki mój standard sprzed dziecka, teraz udaje się z raz na tydzień. W tym temacie akurat winię dziecko, a co! Czas na rozciąganie jest zaraz po bieganiu, podobnie jak na prysznic czy żarcie. No i ta nieszczęsna sztuka wyboru - niestety na wszystko nie starcza czasu, kiedy czujesz na sobie karcące spojrzenie pod tytułem "zajmij się mną!". Tak czy inaczej walczę - coś się zrobi na schodach, dwójki i łydy można w kuchni przygotowując jedzenie. Bok uda pod prysznicem. Czwórki pochylając się nad Jej Marudnością i robiąc głupie miny antypłaczowe. A jeśli umiejętnie podetknąć zabawkę, to 5 minut gratis cieszy jak nigdy. Pewnie jakość tego rozciągania cierpi tak jak ilość, ale trudno - robim co możem.

Ćwiczenia wzmacniające

M: Pańcia ma swoje aerobiki, ja mam Bandę Grudnia. I to jest świetny deal, bo nigdy tych ćwiczeń nie kochałem, chociaż wiem, że potrzebne. A tak moje dodatkowe 6 kg wymówek nie działa - idę, robię i pozamiatane. Tylko na basen się nie mogę przemóc - jakbym miał 100 km w jedną stronę.

J: Na razie większość aero mam na spontanie. Dobre to i złe. Uczy elastyczności, ale nie ma to nic wspólnego z planem treningowym. Ćwiczę nie dla siebie, ale dla innych. Dowiaduję się o godzinie 12, że mam aero o 17. Tu kluczowa jest współpraca z Maciejem. Zwykle w poniedziałek rano jęczę, że mam mało godzin a wieczorem kalendarz google pęka w szwach. Nie mogę się doczekać, gdy tak będzie na stałe.

Regeneracja

M: Na dłuższą metę, patrząc powiedzmy 5 miesięcy wstecz i porównując, to jestem wrakiem człowieka :p Młodzież jest generalnie łaskawa - dużo śpi w nocy, zazwyczaj jest mało marudna w dzień. Justyna zajmuje się nią zdecydowanie więcej ode mnie. A mimo wszystko łeb często ciężki, podobnie zresztą jak powieki. [tu właśnie przerwałem pisanie i poszedłem w kimę]

J: Cóż, jeśli ja spojrzę na siebie 5 miesięcy temu i teraz, to widzę cudowną przemianę na plus. Choćby jedno dziecko mniej w brzuchu i utracone już 17 kg - i nie jest to moje ostatnie słowo. Czasów sprzed ciąży nie pamiętam. Nie pamiętam nawet jaki jest dzień tygodnia.

Podsumowując, dużo w naszym bieganiu chaosu, ale i organizacji na wysokim poziomie. Najważniejsze są chęci, reszta sama przychodzi. Odrobina samozaparcia, silnej woli i świadomość, że nieważne, w jakim stanie zaczynasz trening, kończysz go zawsze w lepszym, przynajmniej psychicznie. Sport stał się tak integralną częścią nas, że umiemy skutecznie walczyć z wymówkami. Lelek nie jest żadną wymówką. Mówi się, że dziecko wywraca życie do góry nogami. Lelek nasze życie zmienił, ale nie diametralnie. Jesteśmy cały czas sobą, z naszym małym, nowym, lelkowatym członkiem rodziny.

Mamy też dwa koty. Musimy o nich napisać, bo się obrażą. 


piątek, 13 maja 2016

Debiut

Jeszcze kilka miesięcy temu swoje pierwsze biegowe kroki planowałam na maj, a pierwszym startem miała być Pierwsza Dycha do Maratonu. Jednak moje ciało totalnie mnie zaskoczyło. Chyba odwdzięczyło się za lata treningosków i w miarę dobrej diety. Pierwsze kroki w biegu postawiłam już 1 kwietnia, a dokładnie miesiąc później wystartowałam w swoim pierwszym biegu.

Taaa... "Wszystko powoli, najpierw połóg i spacery, potem ćwiczenia wzmacniające, a bieganie od drugiej połowy maja." Wyszło jak wyszło - Pańcia może więcej niż sądziła. W dodatku widać po niej rezerwy - może specjalnie się hamuje, a może wierzy w siebie mniej niż ja w nią. Tak czy inaczej idzie dobrze, nie ma śladu przeciążenia, jest radość. Parę dni po powrocie zaczęła przebąkiwać coś o dyszce w Lubartowie, że może się szarpniemy i będziemy bronić pucharu małżeńskiego. Da radę zołza. Tylko czy ja dam?

Pierwsze wyjście na bieganie - zimno, deszcz, wiatr. Ciężki oddech, ciężkie kroki. Pomimo tego - dzika rozkosz i łzy szczęścia zmieszane z potem. Wyobrażałam sobie, że przebiegnę 200 metrów i padnę. Że będę tak wychodziła sto razy i za każdym razem z trudem powiększę dystans o kolejne 200 metrów. A tu szok. 6 km. Było trudno. Zasapałam się, zapociłam, na drugi dzień miałam zakwasy porównywalne do maratońskich, bolał brzuch. Mięśnie brzucha są bowiem ważne w bieganiu. Miesiąc temu takowych nie posiadałam. Zmęczyłam się solidnie przy krótkim dystansie i wolnym tempie. Wiedziałam jednak, że za każdym razem będzie lepiej. I było. Biegałam regularnie, 4 razy w tygodniu. Szybko przedłużyłam dystans do 10 km. Stawiałam sobie kolejne cele i pokonywałam swoje granice, wychodziłam ciągle ze strefy komfortu. Pokochałam teren i las. Bardziej niż ulicę, o dziwo. W lesie biegam bez presji czasu i tempa. Bez wpatrzonych oczu. Wolność, zmienność, czujność, przestrzeń i zieleń. Przepiękna pora roku na nowy początek biegania. Trochę to namieszało w moich biegowych celach na kolejny rok.

Po 111 km w kwietniu byłam gotowa na pierwszy start. Bardziej dla głowy i serca, niż dla ścigania.

Majówkę spędziliśmy w naszym ukochanym Zwierzyńcu, który nigdy nam się nie nudzi. Wszyscy szczęśliwi, bo tu czas inaczej płynie. Człowiek dostraja się do naturalnego rytmu dnia, natury, dziecka. Relaks, brak zegarka, brak presji. Jesteśmy blisko ze sobą. W ogóle mi nie przeszkadzało, że nie spędzam jak kiedyś całych dni na morderczych biegowych wycieczkach. Było inaczej, ale też cudownie. Zwłaszcza wtedy, gdy oboje nachylamy się nad naszym uśmiechniętym i radośnie wierzgającym Młodzieżem. Bo rodzice są obok - razem, spokojni, oddani w całości robieniu głupich min i prutów na małym, najedzonym brzucholu. Ja i takie czułości? Kto by pomyślał...

W ciągu 5 dni zrobiłam jakieś 35 km w biegu i drugie tyle na wędrówkach z Młodzieżem. Bukową Górę, Piaseczną Górę, Floriankę, Stawy Echo i browar mamy obcykane w każdą stronę. Ukoronowaniem biegowych wysiłków był start na 10 km w Suścu. Pierwszy raz trudniejsze było dotarcie na start niż na metę. Godzinę przed początkiem biegu byliśmy jeszcze w Zwierzyńcu i bez akumulatora. Wszystko dobrze się potoczyło dzięki niezawodnym Przyjaciołom.
Oj tam, każdemu zdarzy się nie wyłączyć świateł raz czy drugi... czy siódmy chyba. Każdemu też się zdarza mieć 11-letni akumulator, który nie wytrzymuje takich przygód i definitywnie odmawia współpracy.





To był zupełnie inny bieg niż moje wszystkie do tej pory! Nie przejmowałam się jedzeniem przed biegiem, po prostu radowałam się, że tam będę. Nie sprawdzałam, jak biegnie trasa, po prostu chciałam biec. Nie zakładałam żadnego tempa, liczyło się po prostu samopoczucie. Nie rozgrzewałam się przed biegiem, bo karmiłam Młodzież. Jeszcze była przy piersi, gdy prowadzący imprezę zapraszał biegaczy na linię startu. Pomyślałam, że najwyżej zacznę później. To była też pierwsza dyszka, po której czułam się maratońsko, czyli z wielką gulą łez wzruszenia w gardle. Tym większą, że na mecie czekała na mnie Młodzież. No dobra, Młodzież czekała na cyca, ale i tak było miło. Pierwszy start, gdzie nie zastanawiałam się, z jakim czasem i na którym miejscu dobiegnę. Nie wyprzedzałam, biegłam swoje. Wolne, ciężkie i rozkoszne kroki. Nie patrzyłam na zegarek. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że miesiąc po rozpoczęciu tuptania przebiegłam 10 km w 55 minut i dobrze się czuję! A nie zaczęłam przecież jeszcze żadnych jakościowych treningów. Da się!

Da się, da się... Tylko jak na endomondy spojrzeć to Pańcia w kwietniu ma lepszy kilometraż ode mnie (bieg + marsze wszelakie). Człowiek chce się do ultra przygotować, a młoda matka takie wciry mu sprawia... No ale raduję się wraz z nią, bo dobre samopoczucie każdego z nas jakoś krąży po rodzinie i się przekłada na pozostałych jej członków.

Młodzież plus nieregularna i nielimitowana praca nas obojga, życie rodzinne i towarzyskie, obrządki domowe, studia, aerobik, impro - mieszanka niezbyt ułatwiająca regularne trenowanie. Jednak ogarniamy, ledwo, ale ogarniamy. Można iść na trening w nocy, przy wschodzącym słońcu, w drodze do klienta, podczas spaceru, między rodzinnymi obiadkami. Zawsze można, zawsze znajdzie się sposób. Tylko trzeba mieć to naprawdę w sercu i znać swoje potrzeby i priorytety. Mamy to szczęście, że dzielimy jedną pasję i rozumiemy się nawzajem. Dodajmy do tego organizację czasu (prowadzimy wspólny kalendarz na googlach) i mamy czas na to, co dla nas ważne. Za chwilę będziemy musieli zmierzyć się z włączeniem moich treningów maratońskich do harmonogramu Maćkowego ultra. Nie wiem jeszcze jak, ale damy radę.
Eeej! W drodze do klienta to nie trenowałem jeszcze. Mam minimum przyzwoitości. Minimum. Ale rzeczywiście choć czasu mało, to doba się dość elastycznie rozciąga momentami. Ja to się już nie mogę doczekać tego czasu, kiedy Młodzież dostatecznie podrośnie do powozu biegowego. Wydaje mi się, że będzie szansa na takie wycieczki biegowe jak rok temu, jeszcze przed ciążą. WSPÓLNE.
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Ano jak to zwykle u mnie, że chcieć to móc.

Boli, nie chce się, pogoda zła, snu brak, brudno w domu, zakupy nie zrobione. I kilka innych wymówek. Dla mnie nie istnieją. Po prostu wychodzę, bo wiem, że z każdym krokiem będzie lżej i zbliży mnie to do upragnionego celu. Tym celem jest lekkość w bieganiu i czerpanie z tego niczym nie zmąconej przyjemności. Bieganie jest dla mnie szalenie ważne, dlatego znajduję na nie czas i siłę. Wiem, że nawet jak z domu się wręcz wyczołguję, to wrócę świeższa i szczęśliwsza.

No, to jest też dobra metoda na fochy i napięcia małżeńskie. Wystawić za próg, drzwi zamknąć i otworzyć po okazaniu Garmina z 10km. A najlepiej jeśli jeszcze pada. Nie rozumiem tego deszczowego katharsis, ale też tak mam.

#‎mamycel‬ ‪#‎mamytrening‬ 
 
Najbliższe plany są takie, żeby się nieco wydłużać i wprowadzić przebieżki. Cały czas kontynuuję fitnessowanie. Poza tym codziennie wchodzi w grę kilka kilometrów z wozem, bo Młodzieżowi sport też się należy. Ostatnio weszły też wędrówki siłowe z obciążeniem w chuście, w terenie.  

Czuję nadchodzącą moc, tylko nie wiem, gdzie mnie ona poniesie - na asfalt, czy w góry? Czas pokaże. Przecież nic nie muszę. Chcę.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Dwa miesiące

Dwa ostatnie miesiące minęły bardzo szybko. Było i śmieszno, i straszno...


Nasze życie nie wywróciło się do góry nogami. Zmieniło się, po prostu. Nie wariujemy. Choć początki rodzicielstwa na to wskazywały i nie napawały optymizmem.

Pierwszy tydzień (szpitalny) nie wydaje się już tak koszmarny jak na początku. Ból jest tylko mglistym wspomnieniem. Na trwałe w pamięci zapisały się przemalutkie i przesłodkie stópki, na które wszystkie ubranka były jeszcze za duże. I wielka nadzieja, że nasza mała larwa czuje ogrom starań z naszej strony. Potem niesamowite powitanie w domu - zasługa do granic możliwości szczęśliwego taty. Z nadejściem pierwszej nocy zaczął się koszmar, który wspominamy ze zgrozą. Nie było już położnych i koleżanki na łóżku obok. Byłam ja, mój strach i mój mąż, czyli straszliwe trio. Na dokładkę niezadowolona z nas Mała Pańcia. Potem nastąpiły dwa tygodnie wzajemnego poznawania się, nauki. Na szczęście mieliśmy ciągłe wsparcie cudownej położnej Gosi Foks ze szkoły rodzenia. Dzięki niej i Maćkowi przetrwałam gigantyczny baby blues, który mnie spotkał.  Baby blues to czysta prawda. Koszmarna prawda i łzy, które lałam ciągle z powodów i bez powodów.

Co takiego uczynił Maciej? Po pierwsze i najważniejsze - umiał "zamykać ryja" w stosownych momentach, jak to ujęła nasza przyjaciółka. Codziennie dbał o to, żebym miała czas dla siebie - wyganiał na sporty, doceniał, chwalił, dopingował. Był przy mnie, gdy karmiłam - aż się w końcu obie nauczyłyśmy. Karmienie to nie je bajka, ja tego nie miałam "w sobie". Zajmował się larwą, bardzo chętnie się uczył - ja miałam nad nim "szpitalną przewagę". Dopieszczał mnie kulinarnie, przejął obowiązki domowe. To tylko część jego zasług. Stanął na wysokości zadania tak bardzo, że nie sądziłam, że aż tak da radę. Pierwsze tygodnie w domu to był z jednej strony chaos, szok i czarna dziura a z drugiej - gigantyczny zastrzyk wzajemnej czułości i miłości. Czegoś takiego nie doświadczyłam nigdy. Nie sądziłam, że po 13 latach można jeszcze bardziej kogoś kochać, i to tak bardzo mocno!

Ale spokojnie, to mija. Nie wszystko jest różowe jak Małej Pańci wóz.

Przyszedł czas, gdy zostaliśmy pozbawieni tej euforii. Wróciło nasze życie. Nasze. Z pracą, większą ilością obowiązków, snem w interwałach, nieprzewidywalnymi zdarzeniami w rodzaju kupy po szyję, gdy akurat się spieszysz. O dziwo nie jest to życie wywrócone do góry nogami. Jest inne, ale nadal nasze. Da się. Owszem, nie mamy hiper wymagającego dziecka, nie mamy kolek i innych ekscesów. Mamy dziecko. Mimo to oboje pracujemy i realizujemy nasze pasje. Robimy nawet rzeczy, na które nie było czasu w poprzedniej epoce. Ja cisnę aerobiki, kilometry i diety, że aż furczy a Maciej trenuje z bandyckiem trenejro Kamilem Grudniem do ultramaratonu górskiego. No kto robi takie rzeczy mając w domu mini dziecko? My. Każdy może. I żadne tłumaczenia, że się nie zawsze jednak da, do mnie nie trafią. No zakuty łeb jestem pod tym względem i serio wierzę w "chcieć to móc". Oczywiście, że jest ciężko. Oczywiście, że to "móc" być może uda się zrealizować później. Oczywiście, że trzeba coś poświęcić. Wymówek jest miliard. Warto się otrząsnąć i przeć do przodu.

Jak żyć tak, by rodzice i dziecko byli szczęśliwi? My w wielu dyskusjach ustaliliśmy, co jest dla nas ważne, jakie są nasze pragnienia, cele, marzenia. Potem zaplanowaliśmy, jak zmaksymalizować szanse na ich spełnienie. Teraz po prostu staramy się działać z całych sił i nie zapominać o tym, co sobie postanowiliśmy. To jest trudne, bo zmęczenie i frustracja potrafią nieźle przygnieść i zasłonić rzeczywisty obraz. Na szczęście w każdej takiej sytuacji zawsze znajduje się "ta mądrzejsza strona", która mówi "halo, stop, zatrzymajmy się i pogadajmy". Słowa i rozmowy mają ogromną moc.

Wróciłam do biegania. Truchtam sobie wolno, ale z takimi endorfinami, jakich nigdy nie doświadczyłam. Za chwilę pierwszy start, wznowienie prawdziwych treningów. Nawet już mam patent, jak trenować na bieżni z Młodzieżem. Mam aż 4 miesiące do pierwszego poważnego startu. Jaram się tym jak kot w kuwecie. Z drugiej strony czuję w sobie ogrom cierpliwości. No bo jak tu jej nie mieć? Zwariowałabym. Nie wychodzę na bieganie o zaplanowanej godzinie, nie wybieram pogody i samopoczucia. Po prostu idę biegać. Na nowo pokochałam las. Biega mi się w nim lepiej niż po mieście. Czyżby nowa, terenowa miłość? Jeśli tak, to bardzo niespodziewana.

Może przez to nie jesteśmy rodzicami roku. Kąpiemy Młodzież co drugi dzień i to w wiadrze, o zgrozo. Zdarza się, że nawet o północy, bo tak jakoś z timingu wychodzi, o zgrozo. Nie jest wystylizowanym bobasem. Ubieramy ją po prostu tak, żeby było jej miło i wygodnie. Nie zapisujemy już, kiedy je. Je, kiedy chce. Albo z piersi, albo z butli. Bo już się nie napinamy, że koniecznie muszę być na posterunku co 3 godziny. Nie jestem uwiązana. Używamy bujaczka i smoczka.  Kiedy ona albo my mamy ochotę, śpi z nami w łóżku. Zostawiamy u dziadków, żeby spotkać się ze znajomymi albo pójść na randkę. Idziemy całą rodziną do knajpy. Spacerujemy nawet wtedy, gdy leje i wieje. Nie mamy zbyt wielu zabawek i bajerów. Nie mamy pojęcia, jakie umiejętności powinno mieć nasze dziecko w danym momencie swojego życia. Zadowala nas, że ciągle wyrasta z ubranek i robi kupy.

Cierpi też trochę dom. Czasem w pralce gnije pranie a w lodówce pietruszka. Z kocich kłaków tworzy się szary dywan a bywa, że znajdujemy pod biurkiem zapomniany koci rzyg. Prasowanie się kurzy, storczyki usychają. Zakupy tylko przez neta. Kuchnia zwykle wygląda jak po przejściu huraganu. Do jedzenia bowiem przywiązujemy ogromną wagę - planujemy, liczymy, testujemy, pichcimy. Niekoniecznie po sobie sprzątamy. Granice tolerancji brudu zawsze były u nas daleko przesunięte. Okazuje się, że mogą być jeszcze szersze.

W zamian za to namiętnie nosimy Młodzież w chuście - oboje. Gadamy, tulimy, obcałowujemy. Pokazujemy świat - dźwięki, zapachy. Dzielimy się naszym życiem. Nie kryjemy jej przed naszym światem. Naprawdę pokochaliśmy naszego Młodzieża. Wpatrujemy się w jej ślepia w nas wpatrzone. Obserwujemy jak "bawi się" motylem, jak wierzga nogami i rękami, jak wpycha paluchy do gębala albo prawie kopie się po twarzy. To rozrywka porównywalna do gapienia się na koty. Ciągamy ją na wycieczki, zabieramy na wyjazdy. Słuchamy spokojnego oddechu i hipnotyzujemy się jej uśmiechami.   

Może jednak nie jesteśmy takimi okropnymi rodzicami? Póki co lubimy tę nową rolę.