poniedziałek, 20 kwietnia 2015

20 dni do Maratonu

Maraton już za 20 dni. Dopada mnie przerażenie.
Myślę sobie, że nie zrobiłam wszystkiego, nie zrealizowałam planu w 100%. Ba! Ja nawet konkretnego planu nie miałam. Ciągle się tylko upewniam co do faktów: od poprzedniego maratonu "zrzuciłam" 2 kg, w międzyczasie poprawiłam życiówki na 21K i 10K (tę wielokrotnie), byłam na obozie w Portugalii i w Bieszczadach, mam wybieganych więcej KM w okresie przygotowawczym niż przed poprzednim maratonem (Poznań 4:06), od dłuższego czasu nie piję (alko), dbam o jedzenie, wysypianie się.
Naprawdę, robię, co mogę. A mimo to jestem przerażona. Bo to MARATON LUBELSKI. Tryliardy podbiegów, upał. I to za 20 dni.
Co ja zdążę zrobić przez te 20 dni? Chwyciłam się ratunku w postaci planu Pauli Radcliffe - wydaje się niezbyt obciążający, zakłada długie wybieganie około 25K na 2 tygodnie przed. Z racji braku czasu na tygodniu (etat i aerobik), nie jestem w stanie zrobić tego w dzień powszedni. Na tygodniu biegam krótko. Dorzucam jeszcze prawie codzienny rower, może uda się pójść na basen? Nie zmniejsza to jednak mojego przerażenia i skurczu żołądka na widok podbiegów na trasie maratonu.

Jaki jest mój cel? Ogólnie chciałabym złamać 4h, ale nie sądzę, by udało się to na Lubelskim... Ostatnie długie wybieganie (30K) zrobiłam w tempie 5:50 a na złamanie 4h powinno być 5:30, więc to mówi samo za siebie. Niby kalkulator twierdzi, że maraton pocisnę w 3:35, ale wydaje mi się to absolutnie absurdalnym wynikiem w moim wykonaniu, nawet w płaskich warunkach. Nie wiem do końca jaka jest taktyka. Może spróbuję do połowy albo do 30K pobiec 5:20? Potem samo się zrobi wolniej... W ten sposób mniej czasu spędzę na trasie a to ma znaczenie dla zmęczenia. Boję się ściany, bo do niej okazji jest wiele. Gdzieś głęboko mam też obawę, czy w ogóle dobiegnę. Chciałabym dobiec bez kontuzji, cieszyć się tymi kilometrami, cieszyć się metą, współtowarzyszami niedoli, kibicami, Przyjaciółmi na trasie i obok niej. Czy wykonałam wystarczającą pracę, by tak było? Okaże się za 20 dni...
Tymczasem przez najbliższe 20 dni skupiam się na sobie, wchodzę w okres ochronny - biegać, jeść, spać, odpoczywać ;) Dlatego kocham maratony :D

niedziela, 19 kwietnia 2015

IV Dycha do Maratonu

ŻONA

 

Dziś nie udało mi się pościgać z nikim - ani z żadną rywalką, ani ze sobą. Niby życiówka jest (oficjalny czas 45:22, czyli 32 sekundy lepiej od poprzedniego, zrobionego podczas Nocnej Dychy), ale miało być poniżej 45, więc jest sportowa złość.

Niby Kamil mówił, że 6 dni po ciężkim obozie górskim nie ma co się nastawiać, ale... Trzeba było słuchać, może nie byłabym teraz taka zła na siebie.

10 miejsce w kategorii, 16 wśród kobiet. Pierwsze 10%. Jeszcze rok temu oburzałam się jak ktoś się mnie pytał, które miejsce zajęłam. Teraz jestem na etapie, że jest to dla mnie ważne. Za bardzo jednak w siebie uwierzyłam chyba. Dzisiejsza Dycha utarła mi nosa. Mogę być dobra na biegu, kiedy ktoś inny ma gorszy dzień albo nie przyjedzie. Obiektywnie nie jestem. Jeśli chcę, czekają mnie lata pracy. Tak, lata. Była to więc lekcja pokory, nie obyło się bez łez ;) Ale będę walczyć, by osiągnąć w końcu cel. Jeszcze nie wiem do końca jaki ;)

Jedno wiem na pewno: dałam z siebie wszystko, nie byłam w stanie pobiec szybciej. Warunki były świetne. Zimno. Wiatr nie przeszkadzał. Trasa znana. Woda była. Startówki, nowa koszulka Perfect Runner, kompresje. Dobre śniadanie po świetnie przespanej w leśnej głuszy nocy. Wsparcie Przyjaciół (jeśli wsparciem można nazwać słowa: jak zobaczę 45 nawet z małym hakiem, to mi się na oczy więcej nie pokazuj;p). Wszystko było TAK, oprócz mnie.

Jak to Maciek powiedział, góry dały, ale tym razem w dupę. Bardziej doświadczeni biegacze pocieszają, że choćby nie wiem co, nie da się w kilka dni przeskoczyć takiego treningu siłowego. Można czuć się ok, ale nie ma lekkości w nogach. Oj, szukać wymówek to ja sobie umiem. Nie ma wymówek. Nie udało się, trzeba tę złość przekuć w coś dobrego.

I jeszcze Kasia powiedziała ostatnio o czymś, co nazwała przerostem ambicji nad możliwościami. Dotknęło mnie to dziś boleśnie. Mam nadzieję, że nie zachwieje to mną teraz...

...bo teraz najważniejszy jest Maraton. 3 kluczowe tygodnie. Moje być albo nie być. 

Na otarcie łez - któraś tam najszybsza Lublinianka. Takie tam otarcie, co nie? ;)


A tak wygląda nie-Perfect-cyjnie małżeństwo... Wstyd koszulki pokazywać ;)

MĄŻ


38:32 na dychę. Życiówka. Porażka. Miało być 37:59, wyszło trochę więcej. Trudno.

Analizując ten bieg wiem, gdzie traciłem sekundy. Za daleko się ustawiłem na starcie, nie było potem z kim biec. Może też z taktycznego punktu widzenia nie najlepszym pomysłem było odpuszczenie pierwszego kilometra, wiecie negative split miał być... Tyle że w tłumie wolniejszych osób z planowanego 3:50 wyszło 3:56. Kolejne 2 kilometry były też z lekką stratą – jakby wiatr przeszkadzał, chociaż spodziewałem się go raczej na drugiej części dystansu. Ale to wymówki.

Prawda jest taka, że dopiero na 6. kilometrze złapałem docelowe tempo. I tylko na ten kilometr. Potem mnie zatkało i dopiero na finiszu pobiegłem szybciej. Tyle, że wtedy już wiedziałem, że za 3 minuty z hakiem mogę wszystko – rzygać, mdleć, w końcu oddychać... Nawet było blisko stanów ekstremalnych, chyba się fotograf zdziwił jak się na nim uwiesiłem :)

Paweł Wysocki mówi, że po górskim bieganiu jestem jeszcze zamulony. Chcę mu wierzyć i czekam aż góry oddadzą. Na razie jestem po najostrzejszym w tym roku treningu. I z życiówką, której nie chciałem.

P.S. Wielkie gratulacje za bieg dla psychofana :)

wtorek, 14 kwietnia 2015

Bardzo żyć

Ostatnim treningiem na obozie w Bieszczadach była próba czasowa na Smerek.

Próba z samym sobą. Jestem ja i moja walka. Moje nogi, serce, oddech, ręce. Czuję wszystko, każdy mięsień i ścięgno. Przed sobą widzę tylko krzyż na szczycie. Nie oglądam się za siebie. Muszę być tam pierwsza, nie ma innej opcji. Z każdym krokiem wierzę w to mocniej. Wczoraj na Przełęcz Orłowicza dotarłam w 1:06. Dziś na Smerku jestem w 39:31...

Więc tak, czuję, że żyję. Słyszę swoje szalone tętno, mojego oddechu nie zagłusza nawet wiatr. Nie oglądam się za siebie. Jest! Łapię się go, jestem pierwsza, udało się! Czuję, że żyję.

Jest nas 9. Wypuszczani co 2 minuty. Najwolniejszy pierwszy. No to pewka, że ja pierwsza :D Reszta to albo Rzeźnicy albo mój mąż :D

Cały czas jestem ostatnia, podczas pierwszego treningu frustruję się tym, prawie połykam łzy złości. Niestety gonienie za tą umięśnioną i żylastą bandą jest poza moim zasięgiem.

Biedny Maciej, mimo mych próśb, trzyma się jeszcze na drugi dzień ze mną. Pewnie boi się, że się zgubię, albo zjedzą mnie rysie. Na szczęście trzeciego dnia dał się przekonać, żeby mnie zostawić na pastwę losu (w razie czego będę miała co mu wypominać) i wreszcie mogę odetchnąć :D

Wyruszam na samotny trening Połoniną Wetlińską. 20 cudownych kilometrów. Cudownych, czyli męczących ;p Staram się bardzo. W niecałe 4h jestem z powrotem. Taaaka dumna. Bo sama, bo się starałam, bo tętno w miarę niskie, bo przycisnęłam na koniec, kolano nie bolało. Sama byłam, pierwszy raz sama w górach. Nie było ekstremalnych warunków, ale odniosłam jednak kilka sukcesów - przede wszystkim nie zgubiłam się i nic mnie nie pożarło. Poczułam, że żyję, zmierzyłam się ze sobą.

Celem tego obozu było dla mnie przygotowanie do Maratonu Lubelskiego. Siła jest, oj tak! Dziś na aerobiku prawie nie czułam wypadów z 12 kg sztangą, mogłam je robić i robić ;)

Jakoś tylko nie mogłam się skupić od razu. Musiałam odnaleźć się w nowej roli - jedynej i najwolniejszej uczestniczki obozu. Wśród stada Prawdziwych Mężczyzn, którzy przygotowują się do RZEŹNIKA  i znikają na horyzoncie zanim zdążę się zorientować, w którą stronę biec.

Kiedy w końcu wyluzowałam, pojawił się "problem" w postaci Maćka - nasza niezależność i odrębność jednak jest czasem trudna do pogodzenia z naturalną troską i opiekuńczością. Ale Kochanie! Poprzednio na obozie byłam SAMA, wróciłam zachwycona, cała i zdrowa. Daję radę! Lubię biegać sama, umiem odnaleźć wewnętrzną motywację. Lubię zawody, bo znajduję motywację w rywalizacji. Ale z mężem to chyba tylko relaksacyjne biegi, innych nie wytrzymuję psychicznie ;p Od razu chce mi się narzekać, jęczeć, szukać wymówek i zwalniać - bo kto jak kto, ale on zrozumie i będę miała idealną wymówkę, żeby odpuścić ;p

Po tych moich 78 km czuję się tak rześko, tak żywo. Ciągle tylko nie doszłam do tego jak zdobytą energię, dystans i spokój przenieść na życie codzienne. Na razie odnoszę wrażenie, że im jaśniejsze staje się dla mnie moje życie, tym większy mordor spotykam w codzienności...

Kolejny raz utwierdzam się też w przekonaniu, że chcieć to móc. I nie są to puste słowa.

Kamil, wielkie dzięki za obóz! I dzięki wszystkim Rzeźnikom :)


Cascadie w kąpieli.

Maciej chłodzi stopy.
Pięknie...
Smerek, cel próby czasowej.
Szlak na Wetlińską. Wspomnienia z biegu z Jagodą.
Szybko to czy wolno? Nic mnie zeżarło, jestem na miejscu. To się liczy.
Tadam! Jestem przy schronisku na Wetlińskiej.
Super, znalazłam szlak.
Upsik, jeszcze 3,5 km. Wyszło 4,5 :D
Tak wygląda się po bieganiu po górach. Znaczy niezbyt.
Home, sweet Bieszczady home.
Posiłek w spokoju. W końcu 8 chłopa nie ma szansy wyjeść wszystkiego :D

Trochę umrzeć

"Panowie, dzisiaj trochę umrzemy" – Emil Zatopek, IO Melbourne 1956. Inny czas, inne miejsce, inna ranga... Ale za to kocham bieganie – dzięki niemu mogę doświadczyć tego, co Mistrzowie.



Wczorajsza czasówka na Smerek – 3,4 kilometra, 30 minut cierpienia. Wyścig o złote kalesony – bo kto normalny szarpie się o sekundy na takiej trasie? Nie przebiję tego w Lublinie, Warszawie, Krakowie... Bardzo możliwe, że nie przebiję tego i na Smerku, bo odmienne warunki całkowicie wypaczą sens rekordu. Ale jednak zaciskam zęby i gnam przed siebie – trochę umrzeć, dowiedzieć się czegoś o sobie. Żeby góry oddały, najpierw trzeba dać im siebie.

Początek na ok. 6:45. Wiem że za szybko, ale o to chodzi. Tu nie ma taktyki. Pulsometr nie działa, chociaż tętno pewnie od razu szybuje do 170. Pary wystarcza na 300m – mam już dość, a przede mną schody. Dosłownie. Wspinam się na rękach, nogi przydadzą się jeszcze później. Czuję, że Emil rechocze gdzieś nad uchem. Tempo leci w dół, ja lecę przed siebie. Dalej nie pamiętam za dużo, kolejne metry są bardzo podobne. Po drodze wyprzedzam Jarka, Waldka i Grega. Jak jest ostro pod górę – idę. Też ostro. Jak się wypłaszcza, choćby na 5m – biegnę.

Kończy się las, widać już przełęcz. Gdzieś tam śmiga Filip – dorwę go! Już nie patrzę na tempo. Wiem, że jest wolniej i wiem, że szybciej nie dam rady. Podniesienie ręki, żeby spojrzeć na zegarek za dużo kosztuje. Zresztą co za różnica czy zobaczę 8:55 czy 9:30? Przełęcz Orłowicza. Dalej jest mniejsze nachylenie. A może organizm przyzwyczaił się do zakwaszenia? A może Emil dmucha mi w plecy, chociaż wiatr w mordę? A może tylko mi się wydaje? Nieważne. Ważne, że mogę trochę podkręcić. W końcu dopadam Filipa, chociaż kątem oka widzę Kamila i wiem, że mu nie ucieknę. Do końca jeszcze kawał drogi, robi się znów ostrzej. Zwalniam. Tłumaczę sobie, że robię miejsce Kamilowi, żeby mnie wyprzedził. Ale to nie jest cała prawda, wiem to. Emil też. Uśmiecha się tylko ironicznie. Po chwili widzę koniuszek krzyża na Smerku. Jednak nie było tak daleko jak sądziłem. „Po co ten odpoczynek?!” – Emil kręci głową z dezaprobatą. Motywuje. Nagle znajdują się siły na końcówkę.

Wpadam na szczyt... Zadyszany. Zapluty. Zasmarkany. Zadowolony – trochę umieram.




wtorek, 7 kwietnia 2015

Męskim okiem – czas na czas

Do tej pory wszystkie posty pisała Żona, ale że Szuby to liczba mnoga, poprodukuję się i ja.

38:44, 1:30:22. Te cyferki, czyli najlepsze rezultaty na 10K i połówkę określają moje bieganie. Mam wielu znajomych w biegowym środowisku i mają oni naprawdę szerokie spektrum motywacji do uprawiania tego sportu. Nie żebym ich nie podzielał – też uwielbiam pobyć sam w lesie, też lubię widzieć jak sport wpływa na moje ciało, też lubię atmosferę biegów, też to, też tamto... Ale jak spojrzę tak głęboko w siebie, to kręci mnie podkręcanie czasów.

Jak zaczynałem brać udział w biegach miałem marzenie – zejść poniżej 40 minut na dychę. Z czasem ok. 48 minut w pierwszej na maxa zaliczonej dyszce wydawało mi się to na granicy osiągalności. Ten czas wymagał czasu – póki byłem niecierpliwy i chciałem za bardzo, były kontuzje i de facto dalej niż bliżej do celu. Na jesieni się jednak udało i... to był trudny moment. Nie ze względu na zadyszkę po dyszce, tylko poczucie, że nie wiem co dalej. Ciężko nie mieć marzeń. Mistrzem świata już nie będę, tyle wiem. Ale jak daleko mogę spojrzeć, żeby było dość śmiało i nadal realnie?

Pół roku nie wystarczyło żebym odpowiedział sobie na to pytanie. I wydaje mi się, że wiem o sobie raczej coraz mniej niż więcej. Mimo całego dyskomfortu tej sytuacji, wszystko dopiero czas pokaże...



sobota, 4 kwietnia 2015

Ściana

Czekałam na nią z niecierpliwością, już od wczoraj się stresowałam i zupełnie bez sensu ładowałam makaronem - pierwszy wszedł o 9, drugi też o 9, tylko wieczorem. Myślałam o tym wybieganiu od tygodnia, wszystko miałam zaplanowane, jak przed ważnym startem. Jaki to bezczelny luksus, móc podporządkować bieganiu CAŁY DZIEŃ. 30 km. I pół. Ściana nie nadeszła. Była walka z bukłakiem, z tłumami koszyczkowymi, i natrętnym głosem w głowie - "Miało być 5:20, schowaj się z tym 5:25... 5:30 i tak coraz wolniej... Złaź, kończ, wstyd. Jaki maraton gupia? Jaki MARATON?" No to posłuchałam i skończyłam, po wybieganiu zaplanowanych km. Taki dystans obnaża wszystko. Co u mnie? Zastanowię się nad tym... Nie teraz, bo zajmuję się REGENERACJĄ. Ach, cudnie będzie regenerować się przy świątecznym stole. Mimo braku pełnego zadowolenia z siebie, matko jakie to durne, zaznałam dziś jednej z największych rozkoszy życia - nieokiełznany ryk po biegu. Kij z tym, czy to fizjologia, duma, radość, ulga. To najsmaczniejsze łzy ever. I najsmaczniejszy obiad. Najwygodniejsze łóżko, najlepszy sen, najmilszy ból. Ten stan, kiedy po wysiłku moje ciało nie jest moje. Lubię to czasem przeżyć. Kolejny raz, pełniej, za miesiąc i 5 dni.

A tak wyglądają endorfiny po biegu.