Czekałam na nią z niecierpliwością, już od wczoraj się stresowałam i zupełnie bez sensu ładowałam makaronem - pierwszy wszedł o 9, drugi też o 9, tylko wieczorem. Myślałam o tym wybieganiu od tygodnia, wszystko miałam zaplanowane, jak przed ważnym startem. Jaki to bezczelny luksus, móc podporządkować bieganiu CAŁY DZIEŃ. 30 km. I pół. Ściana nie nadeszła. Była walka z bukłakiem, z tłumami koszyczkowymi, i natrętnym głosem w głowie - "Miało być 5:20, schowaj się z tym 5:25... 5:30 i tak coraz wolniej... Złaź, kończ, wstyd. Jaki maraton gupia? Jaki MARATON?" No to posłuchałam i skończyłam, po wybieganiu zaplanowanych km. Taki dystans obnaża wszystko. Co u mnie? Zastanowię się nad tym... Nie teraz, bo zajmuję się REGENERACJĄ. Ach, cudnie będzie regenerować się przy świątecznym stole. Mimo braku pełnego zadowolenia z siebie, matko jakie to durne, zaznałam dziś jednej z największych rozkoszy życia - nieokiełznany ryk po biegu. Kij z tym, czy to fizjologia, duma, radość, ulga. To najsmaczniejsze łzy ever. I najsmaczniejszy obiad. Najwygodniejsze łóżko, najlepszy sen, najmilszy ból. Ten stan, kiedy po wysiłku moje ciało nie jest moje. Lubię to czasem przeżyć. Kolejny raz, pełniej, za miesiąc i 5 dni.
A tak wyglądają endorfiny po biegu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz