
Ostatnim treningiem na obozie w Bieszczadach była
próba czasowa na Smerek.

Próba z samym sobą. Jestem ja i moja walka. Moje nogi, serce, oddech, ręce. Czuję wszystko, każdy mięsień i ścięgno. Przed sobą widzę tylko krzyż na szczycie. Nie oglądam się za siebie. Muszę być tam pierwsza, nie ma innej opcji. Z każdym krokiem wierzę w to mocniej. Wczoraj na Przełęcz Orłowicza dotarłam w 1:06. Dziś na Smerku jestem w 39:31...
Więc tak,
czuję, że żyję. Słyszę swoje szalone tętno, mojego oddechu nie zagłusza nawet wiatr. Nie oglądam się za siebie. Jest! Łapię się go, jestem pierwsza, udało się! Czuję, że żyję.

Jest nas 9. Wypuszczani co 2 minuty. Najwolniejszy pierwszy. No to
pewka, że ja pierwsza :D Reszta to albo Rzeźnicy albo mój mąż :D
Cały
czas
jestem ostatnia, podczas pierwszego treningu frustruję się tym,
prawie połykam łzy złości. Niestety gonienie za tą umięśnioną i żylastą
bandą jest poza moim zasięgiem.
Biedny Maciej, mimo mych próśb, trzyma
się jeszcze na drugi dzień ze mną. Pewnie boi się, że się zgubię, albo
zjedzą mnie rysie. Na

szczęście trzeciego dnia dał się przekonać, żeby
mnie zostawić na pastwę losu (w razie czego będę miała co mu wypominać) i
wreszcie mogę odetchnąć :D
Wyruszam na
samotny trening Połoniną
Wetlińską. 20 cudownych kilometrów. Cudownych, czyli męczących ;p Staram się bardzo. W niecałe 4h
jestem z powrotem. Taaaka dumna. Bo sama, bo się starałam, bo tętno w
miarę niskie, bo przycisnęłam na koniec, kolano nie bolało. Sama byłam,
pierwszy raz

sama w górach. Nie było ekstremalnych warunków, ale
odniosłam jednak kilka sukcesów - przede wszystkim nie zgubiłam się i
nic mnie nie pożarło. Poczułam, że żyję, zmierzyłam się ze sobą.
Celem
tego obozu było dla mnie
przygotowanie do Maratonu Lubelskiego. Siła
jest, oj tak! Dziś na aerobiku prawie nie czułam wypadów z 12 kg
sztangą, mogłam je robić i robić ;)

Jakoś tylko nie mogłam się skupić od
razu. Musiałam
odnaleźć się w nowej roli - jedynej i najwolniejszej
uczestniczki obozu. Wśród stada Prawdziwych Mężczyzn, którzy
przygotowują się do RZEŹNIKA i znikają na horyzoncie zanim zdążę się
zorientować, w którą stronę biec.

Kiedy w końcu wyluzowałam, pojawił się
"problem" w postaci Maćka - nasza
niezależność i odrębność jednak jest
czasem trudna do pogodzenia z naturalną
troską i opiekuńczością. Ale
Kochanie! Poprzednio na obozie byłam SAMA, wróciłam zachwycona, cała i
zdrowa. Daję radę! Lubię biegać sama, umiem odnaleźć wewnętrzną
motywację. Lubię zawody, bo znajduję motywację w rywalizacji. Ale z
mężem to chyba tylko relaksacyjne biegi, innych nie wytrzymuję
psychicznie ;p Od razu chce mi się narzekać, jęczeć, szukać wymówek i
zwalniać - bo kto jak kto, ale on zrozumie i będę miała idealną wymówkę,
żeby odpuścić ;p
Po tych moich
78 km czuję się tak
rześko, tak żywo. Ciągle tylko nie doszłam do tego jak zdobytą energię,
dystans i spokój przenieść na życie codzienne. Na razie odnoszę
wrażenie, że im jaśniejsze staje się dla mnie moje życie, tym większy
mordor spotykam w codzienności...
Kolejny raz utwierdzam się też w przekonaniu, że
chcieć to móc. I nie są to puste słowa.
Kamil, wielkie
dzięki za obóz! I dzięki wszystkim Rzeźnikom :)
 |
Cascadie w kąpieli. |
 |
Maciej chłodzi stopy. |
 |
Pięknie... |
 |
Smerek, cel próby czasowej. |
 |
Szlak na Wetlińską. Wspomnienia z biegu z Jagodą. |
 |
Szybko to czy wolno? Nic mnie zeżarło, jestem na miejscu. To się liczy. |
 |
Tadam! Jestem przy schronisku na Wetlińskiej. |
 |
Super, znalazłam szlak. |
 |
Upsik, jeszcze 3,5 km. Wyszło 4,5 :D |
 |
Tak wygląda się po bieganiu po górach. Znaczy niezbyt. |
 |
Home, sweet Bieszczady home. |
 |
Posiłek w spokoju. W końcu 8 chłopa nie ma szansy wyjeść wszystkiego :D |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz