niedziela, 19 kwietnia 2015

IV Dycha do Maratonu

ŻONA

 

Dziś nie udało mi się pościgać z nikim - ani z żadną rywalką, ani ze sobą. Niby życiówka jest (oficjalny czas 45:22, czyli 32 sekundy lepiej od poprzedniego, zrobionego podczas Nocnej Dychy), ale miało być poniżej 45, więc jest sportowa złość.

Niby Kamil mówił, że 6 dni po ciężkim obozie górskim nie ma co się nastawiać, ale... Trzeba było słuchać, może nie byłabym teraz taka zła na siebie.

10 miejsce w kategorii, 16 wśród kobiet. Pierwsze 10%. Jeszcze rok temu oburzałam się jak ktoś się mnie pytał, które miejsce zajęłam. Teraz jestem na etapie, że jest to dla mnie ważne. Za bardzo jednak w siebie uwierzyłam chyba. Dzisiejsza Dycha utarła mi nosa. Mogę być dobra na biegu, kiedy ktoś inny ma gorszy dzień albo nie przyjedzie. Obiektywnie nie jestem. Jeśli chcę, czekają mnie lata pracy. Tak, lata. Była to więc lekcja pokory, nie obyło się bez łez ;) Ale będę walczyć, by osiągnąć w końcu cel. Jeszcze nie wiem do końca jaki ;)

Jedno wiem na pewno: dałam z siebie wszystko, nie byłam w stanie pobiec szybciej. Warunki były świetne. Zimno. Wiatr nie przeszkadzał. Trasa znana. Woda była. Startówki, nowa koszulka Perfect Runner, kompresje. Dobre śniadanie po świetnie przespanej w leśnej głuszy nocy. Wsparcie Przyjaciół (jeśli wsparciem można nazwać słowa: jak zobaczę 45 nawet z małym hakiem, to mi się na oczy więcej nie pokazuj;p). Wszystko było TAK, oprócz mnie.

Jak to Maciek powiedział, góry dały, ale tym razem w dupę. Bardziej doświadczeni biegacze pocieszają, że choćby nie wiem co, nie da się w kilka dni przeskoczyć takiego treningu siłowego. Można czuć się ok, ale nie ma lekkości w nogach. Oj, szukać wymówek to ja sobie umiem. Nie ma wymówek. Nie udało się, trzeba tę złość przekuć w coś dobrego.

I jeszcze Kasia powiedziała ostatnio o czymś, co nazwała przerostem ambicji nad możliwościami. Dotknęło mnie to dziś boleśnie. Mam nadzieję, że nie zachwieje to mną teraz...

...bo teraz najważniejszy jest Maraton. 3 kluczowe tygodnie. Moje być albo nie być. 

Na otarcie łez - któraś tam najszybsza Lublinianka. Takie tam otarcie, co nie? ;)


A tak wygląda nie-Perfect-cyjnie małżeństwo... Wstyd koszulki pokazywać ;)

MĄŻ


38:32 na dychę. Życiówka. Porażka. Miało być 37:59, wyszło trochę więcej. Trudno.

Analizując ten bieg wiem, gdzie traciłem sekundy. Za daleko się ustawiłem na starcie, nie było potem z kim biec. Może też z taktycznego punktu widzenia nie najlepszym pomysłem było odpuszczenie pierwszego kilometra, wiecie negative split miał być... Tyle że w tłumie wolniejszych osób z planowanego 3:50 wyszło 3:56. Kolejne 2 kilometry były też z lekką stratą – jakby wiatr przeszkadzał, chociaż spodziewałem się go raczej na drugiej części dystansu. Ale to wymówki.

Prawda jest taka, że dopiero na 6. kilometrze złapałem docelowe tempo. I tylko na ten kilometr. Potem mnie zatkało i dopiero na finiszu pobiegłem szybciej. Tyle, że wtedy już wiedziałem, że za 3 minuty z hakiem mogę wszystko – rzygać, mdleć, w końcu oddychać... Nawet było blisko stanów ekstremalnych, chyba się fotograf zdziwił jak się na nim uwiesiłem :)

Paweł Wysocki mówi, że po górskim bieganiu jestem jeszcze zamulony. Chcę mu wierzyć i czekam aż góry oddadzą. Na razie jestem po najostrzejszym w tym roku treningu. I z życiówką, której nie chciałem.

P.S. Wielkie gratulacje za bieg dla psychofana :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz