Od maja jeżdżę do pracy rowerem. Na początku było to zło konieczne,
lepsze te 40 minut w siodle niż na fotelu w samochodzie. Potem zaczęłam
sobie ten wybór racjonalizować przygotowaniami do maratonu. Zawsze to
lepiej dla ciała, dodatkowe 18 km dziennie. Przyszedł pierwszy deszcz,
jestem uparta. Ręcznik i suszarka w pracy. No wariatka, mówili. Ale
mówili też, że podziwiają. Cóż, prostym człowiekiem jestem, pochwały
działają motywująco. Zwłaszcza, że mimo iż miss i modelką nie jestem, to
w pracy nie wyglądam casual. Oprócz korpo piątków. Już nie chowam się w
rowerowych gaciach po kątach, wręcz przeciwnie, paraduję z tyłkiem w
obściślakach. Czasem nadal mi się nie chce, nadal roweru nie lubię, dla
przyjemności na wycieczki nie jeżdżę. Ale doceniam to, co mi daje. Ba,
to co sama sobie daję! No pewnie, że to wymaga. Tylko daje też mnóstwo
wolności, relaksuje, wietrzy głowę, daje energię. Jadę, myślę, planuję
albo kontempluję nasze piękne miasto, jego rozwój. Mijam uśmiechniętych
rowerzystów, biegaczy, nowy stadion, basen olimpijki, stadninę, park,
stacje rowerów miejskich. Jak ja kocham to miasto! I dziękuję za każdy z
1500 przejechanych do tej pory km.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz